Pani Zawidzka wyszła rano i nie powróciła na obiad. Jerzy jest w domu, gdyż słychać jego kroki. Chodzi i chodzi po pokoju. Zatrzymał się na chwile w swoim pochodzie, bo zajął go widocznie zgiełk przed sąsiednim domem, przedzielony od willi Zawidzkich niskim muren, zarosły dzikim winem. Ewcia też spojrzała. Zajechał wóz meblowy wielkości arki Noego. Ktoś się sprowadzał do sąsiedniej willi. Niech się sprowadza… Mamy nieco większe zmartwienia niż przyglądanie się ludziom wnoszącym meble.
Ewcia rozpoczęła nowy okres gwałtownych rozmyślań i "robiła głową" – jak mówił pan Zagłoba. Po dłuższej chwili bardzo wytężonej pracy ducha powzięła jakieś rozpaczliwe postanowienie. Poczęła grzebać w swoim zawiniątku, niezmiernie poważna i wielce zatroskana. Zaszła ociągając się na dół, przystanęła przy drzwiach, poza którymi słychać było kroki Jerzego, i lekko zapukała.
– Kto tam do stu tysięcy! – krzyknął Jerzy.
– Oj! – jęknęła Ewcia i chciała uciec.
W tej chwili Jerzy otworzył gwałtownie drzwi.
– Ach, to Ewa… Proszę wejść.
Dziewczyna weszła cisnąc do chudej piersi jeszcze chudszą torebkę.
– Ja tylko na chwileczkę, proszę pana. Ja chciałam tylko…
– Niech pani siada. Czy Ewci słabo?
– Troszeczkę… Proszę pana! – powiedziała głosem, w którym było równie tyle panieńskiego pisku, co dorosłej rozpaczy. Ja muszę się z panem omówić.
Jerzy spojrzał ciekawie.
– Bardzo proszę. Czy to coś ważnego?
– To jest śmiertelnie ważne!
Jerzy uśmiechnął się blado i wskazał jej ręką krzesło.
– Może jednak łatwiej będzie na siedząco.
– Mnie wszystko jedno! – rzekła Ewcia wcale prężnie. – Mogę usiąść…
– No? I cóż się stało?
– A właśnie, że coś się stało, a ja nie wiem co. Wiem to jedynie, że i mamusia pana, i pan mają jakieś okropne zmartwienie, a ja na to nie mogę patrzeć, bo mi się serce kraje.
– Dobre dziewczynisko! – rzekł Jerzy serdecznie cichym głosem. – Trudno zaprzeczyć… Mamy oboje małe zmartwienie, ale Ewcia na to nie poradzi…
– A może…może chociażby w części…
– Nie rozumiem!
– Ale ja rozumiem. Panie Jerzy kochany! Czy ja mogę mówić otwarcie?
– Bardzo proszę, ale cóż Ewcia…
– Więc będę mówiła… Bo ja nie mogę patrzeć… Płakać mi się chce na widok pani Zawidzkiej.
– Może i na mój widok też? – usiłował Jerzy mówić żartobliwie.
– A żeby pan wiedział! Wygląda pan jak po ciężkiej chorobie. Panie Jerzy! Ja wiem, że idzie o pieniądze! – wykrzyknęła Ewcia niemal z rozpaczą.
– Przypuśćmy, to i cóż z tego? Niech Ewcia idzie do ogrodu i policzy róże. Albo niech zobaczy, kto się tam sprowadza. Widziałem jakąś pannicę…A o tamtych sprawach nie mówmy!
– A właśnie że będziemy mówili. Chyba że mnie pan wyrzuci za okno… Niech się pan tak nie marszczy, bo ja się nie boję i jest mi wszystko jedno. Słyszy pan, mnie jest wszystko jedno!
– Niechże Ewcia tak nie krzyczy, bo słychać na całą ulicę. Więc o cóż idzie? – dodał nieco opryskliwie.
– Idzie o to, że ziarnko do ziarnka…
– Czy Ewcię głowa boli? Co znaczy to "ziarnko do ziarnka"?
– To znaczy, że ja nie wiem, ile państwu trzeba pieniędzy. Ale pomyślałam sobie, że jeśli się wszyscy złożymy…że jeśli każdy razem z kucharką da, ile może, to się coś z tego zrobi… Przecie ja wyraźnie mówię…Niech się pan na mnie nie gniewa… ja mam trzydzieści siedem złotych… Pamięta pan? Myślałam, że zgubiłam, ale się znalazły. Ach, i ten zegarek! Na co mi w lecie zegarek? Dobrze, że sobie przypomniałam ten zegarek… O, niech pan tak na mnie nie patrzy… Przysięgam, że nie mam więcej! Ja wiem, że to śmiesznie mało, ale gdyby tak grosz do grosza… Aha! ja mam bardzo zamożną koleżankę, która mi chętnie pożyczy nawet dwadzieścia złotych. Mogę sprzedać książki… A wie pan co? To będzie naprawdę świetnie! Nasze meble są na składzie do powrotu tatusia. ja sprzedam te meble! nie są one wprawdzie zbyt wspaniałe, ale jest tego mnóstwo. Zrobione! A tymczasem niech pan weźmie te pieniądze i niech pan sprzeda ten zegarek.
Szybkim ruchem położyła na stole biedniutką portmonetkę i jeszcze szybszym ściągnęła z przegubu ręki mizerny przyrząd wieczności.
Jerzy słuchał zdumiony i z równym zdumieniem patrzył. Obiema rękami oparł się o stół i spoglądał na nią dziwnym spojrzeniem. Ewcia była czerwona ze wzruszenia i bliska płaczu z wielkiej trwogi. Rzekła cichutko:
– Może mnie pan nawet zabić, ale to pan wziąć musi.
– Dziecko drogie… – mówił Jerzy głębokim głosem. – Dziecko drogie…
Słowa te były takie jakieś okrągłe jak łzy.
– Więc pan się na mnie nie gniewa? – spytała śmiało.
Jerzy usiłował uśmiechnąć się, lecz nie mógł i wyprawiał z miłą gębą rozmaite sztuki. Czynił to przez dłuższą chwilę, zanim powiedział:
– Niech ci, boża kreaturo, Bóg zapłaci… Strasznie Ewcia jest dobra. Taka jak i ojciec…Wzruszyłaś mnie, kobieto… Weź jednak, cudowny małpiszonie, i te pieniądze, i ten śliczny zegarek, nie sprzedawaj książek i nie sprzedawaj mebli, bo ci tego nie wolno. Gdyby można sprzedać twoje złote serce, można by za to kupić najmniej połowę świata, ale tą ofiarą, droga dziewczyno, niczego nie dokonasz.
– Jezus Maria! – jęknęła szeptem Ewcia.
– Tak, tak… – mówił Jerzy zamyślony. – Sto takich zegarków też by było mało. Chociaż widać czemu? Dobrze! Należysz do rodziny…
– O Boże!
– Teraz tym bardziej, po tym co uczyniłaś, Ewuniu. Powiem ci wszystko. Otóż widzisz, dziewczyno, znalazłem się z matką w srogich tarapatach. Chciałem, żeby moja matka miała ten dom. Harowałem śmiertelnie, więc postanowiłem, że będzie miała spokój, słońce i kilka róż. Przeceniłem jednak siły. Był czas, że sprzedawałem mnóstwo obrazów, wiec mi było łatwo, od dłuższego czasu jednakże pies nawet nie zapyta o obraz. Cudami boskimi trzymałem tę chałupę w garści… Teraz jednak nie dam rady… Nie piję, nie palę, nie gram w karty, tylko pracuję, a wszystko na nic. Widziałaś moją pracownię… zamalowałem wiele kilometrów płótna i żywię nimi muchy. Muszę do końca roku zapłacić dziesięć tysięcy, a z tego dwa do dnia pierwszego lipca. Za dni pięć.
– W banku?
– Otóż właśnie, że nie w banku. Kto inny nas naciska…
– Pan Mudrowicz… Ja słyszałam niechcący…
– Tak, pan Mudrowicz. Ten człowiek wykupił nasz dług od naszych przyjaciół. Robił to w tajemnicy, a dlaczego w tajemnicy i dlaczego to uczynił, nie wiem. Było mi to zresztą obojętne, komu mam płacić, a że pan Mudrowicz jest jakimś dalekim krewnym mego ojca, zdawało mi się nawet, że w razie jakiegoś nieszczęścia łatwiej będzie krewnemu pójść nam na rękę niż bankowi, który nie ma zwyczaju rozczulać się nad kimkolwiek. Niestety, pomyliłem się, pan Mudrowicz ma twarde serce i ciężką rękę. I słusznie. Jest w swoim prawie. A ja nie czasy. Któż się mógł spodziewać? Znalazłem się w potrzasku. Pan Mudrowicz zabierze dom.
– O Boże! Naprawdę?
– A dlaczegóż by nie? Jeśli mu do pięciu dni nie przyniosę dwóch tysięcy, a potem ośmiu, trzeba będzie… Nie ma o czym mówić… Trudno! Mierzyłem siły na zamiary i dostałem po łbie.