Выбрать главу

– Czy nie można by uprosić tego pana?

– Nie. Ze mną nie chce gadać, a mojej matki wczoraj też nie przyjął. To naprawdę twardy człowiek.

– I bogaty?

– Bardzo bogaty i sam jeden na świecie. Zgorzkniały i smutny. Ma jakiś żal do całego świata i tak jest wpatrzony w pieniądze, że nigdy nie spojrzy na coś, co ich nie przypomina. W tym wypadku jednak tkwi jakiś mroczny zamysł. Czasem na ten temat nachodzą mnie złe myśli. Nie chciałbym krzywdzić nikogo niesłusznym posądzeniem, czasem jednak takie mam wrażenie, że on kupił nasz dług w nadziei, że nie będziemy mogli oddać, jak gdyby chciał, nas mieć w ręku… Zawsze był niemile zdziwiony, ile razy przynosiłem mu część długu. Ale to chyba moje przywidzenie…

– I co teraz będzie?

– Czy ja wiem? Mama biega w poszukiwaniu pieniędzy, ja dzwonię do wszystkich handlarzy znajomych i nieznajomych. Nikogo już prawie nie ma, bo lato się zaczęło. U kilku byłem osobiście z obrazami…

– Wiem. Pan woził sześć obrazów… I tej ślicznej brzozy nikt nie chciał kupić?

– Nie chciał. Ten obraz jest wart między braćmi tysiąc złotych, gdyby bracia kupowali obrazy. Chciałem go sprzedać za trzysta. Nie udało się…

– O Boże jedyny! To jest straszne… A może pan Mudrowicz wziąłby obrazy?

– A jemu to na co? W jego mieszkaniu wisi litografia, którą sobie wyciął z jakiegoś pisma, i dwie stare fotografie. Teraz, Ewuniu, wiesz wszystko. Ha, trudno… Mamy mi tylko strasznie żal. Ten dom to jej cała radość, a wiele radości w życiu nie miała, biedactwo. Od razu nas stąd nie wyświęcą, ale wreszcie trzeba będzie wziąć kij pielgrzymi.

– Żadnej, żadnej nadziei?

– Odrobina. Trochę pieniędzy już mamy, poza tym może się jeszcze matce uda dzisiaj coś pożyczyć. Pojechała na wieś do przyjaciółki.

Ewcia zmarszczyła czoło już wedle maniery najtęższych filozofów. Ważyła coś we wspaniałej duszy, wreszcie powiedziała dotkliwym szeptem spiskowca:

– Czy pan mi powie, jak się mamie udało?

– Mogę dziewczynce powiedzieć. Ale czy to dobrze, że ja to w ogóle powiedziałem?

– Bardzo dobrze! Ja sobie teraz pójdę i będę myślała…

– Nad czym?

– Wszystko jedno. Będę bardzo myślała. Potem się będę modliła… Do widzenia, panie Jerzy!

– Do widzenia, drogie dziecko. Podaj mi rękę. Jesteś zacna kobiecina. Wiedziałem, kogo gonić po ulicy. Aha! jutro będzie Ewunia sama w domu, bo oboje z mamą pójdziemy na dalsze poszukiwania.

– Doskonale!

Z wypiekami na twarzy i ze srogą ciężką tajemnicą w duszy wymknęła się Ewcia do swojego pokoiku, aby mroczne sprawy w mrocznej rozważać samotności.

Pod wieczór usłyszała skrzyp furtki i kroki na ogrodowej ścieżce.

"Pani Zawidzka wraca!" – pomyslała gorączkowo. – "O Boże!"

Zobaczyła ją dopiero wieczorem i spojrzawszy na jej twarz, drgnęła. Nie potrzeba już było beznadziejnego znaku Jerzego, aby pojąć, że wyprawa była daremna. Pani Zawidzka była bardzo zmęczona i niemal wyczerpana, starała się jednak uśmiechnąć. Ewcia czuła, że coś ją ciśnie za gardło i że się za chwilę rozpłacze. Nie mogła przełknąć jedzenia, które się jej wydawało gorzkie. Widziała, jak Jerzy spoglądał na matkę ze wzruszoną troską i z przejmującym smutkiem. Rozmowa chwiała się niepewnie, jakby słowa były bezsilne.

Niespodziana wizyta przyniosła im nieco ulgi. Przyszedł pan Szymbart, który przyniósł Ewci list od ciotki. Bardzo był przejęty i wciąż się kłaniał. Ciągnąc za włosy wyrazy zdołał wypowiedzieć, że pani Szymbartowa wynalazła dla Zosi nowe wyborne lekarstwo, które jej doradziła pewna roztropna przekupka. Lekarstwo jest niepospolicie proste, gdyż należy posiekać drobno dwa śledzie, rozgrzać tę ingrediencję na patelni i przykładać na noc do chorych piersi dziewczyny. Ma ono wybornie działać na prężność płuc i wywołuje gwałtowne poty, sól zawarta w śledziowych zwłokach posiada też moc dobroczynną.

– Czy nie lepiej by było zawezwać lekarza? – rzekła pani Zawidzka.

– Oczywiście – rzekł nieśmiało pan Szymbart. – Ale żona boi się lekarzy. Powiada, że naturalne środki mogą zdziałać cuda, a dopiero z lekarzem wchodzi do domu choroba.

– A cóz pan na to?

– Ja? – zdumiał się pan Szymbart. – Ja się nie liczę. Moja żona ma nade mną niejaką przewagę wymowy.

– Ale tak nie można… Przecie zgubicie dziecko…

– Bóg je ocali – rzekł z powagą pan Szymbart. – A ja czekam takiej chwili, w której bym mógł zawezwać lekarza. I uczynię to! Uczynię! Używałem już dziesięć sposobów, aby żonę wyprawić z domu na czas dłuższy, ale mi się dotąd nie udało. Ja wiem, że to straszne, proszę pani. Na zaślepioną miłość nie ma jednak rady. Nikt by nie uwierzył, aby to wszystko było możliwe, a jednak tak jest…

– Ja panu pomogę – rzekła z nikłym uśmiechem pani Zawidzka. – W tych dniach uczynić tego nie mogę, ale w najbliższej przyszłości zaproszę żonę pańską do siebie i do Ewci, a pan niech wtedy…

– Rozumiem! – zawołał pan Szymbart. – Tak się stanie! Czy to nie śmieszne, żeby w dwudziestym wieku leczono biedne dziecko posiekanym śledziem? Ale ja się postawię! Daję pani słowo, że się postawię. Mam tego dość!

– Nareszcie! – mruknął Jerzy.

Pan Szymbart odchodził pokrzepiony na zwiędłym duchu i z gorącym zarzewiem buntu w zapadłej piersi. Ewcia odprowadzała go za rękę i zaczęła szeptać:

– Panie Szymbart! Mam do pana wielką prośbę, ale niech się pan nie zdziwi! -- Mnie już nic nie zdoła zdziwić na tym świecie. Skoro mnie nie zdziwił śledź na gorąco…

– Niech pan mówi ciszej. Nie trzeba, żeby nas słyszano.

– O! – zdumiał się pan Szymbart niezwykle treściwie.

– Czy pan ma czas jutro rano?

– Ja mam zawsze czas. Gdyby czas był naprawdę pieniądzem, byłbym milionerem.

– To dobrze. Pan mi musi jutro pomóc.

– Jestem do usług. Co mam czynić?

– Nic wielkiego. Niech się pan tu zjawi o dziesiątej rano.

– Z rewolwerem? Ja nie mam rewolweru.

– Obejdzie się. Potem coś stąd zabierzemy i pójdziemy razem.

– Przez drzwi czy przez okno? Bo jeśli znowu przez okno…

– Przez drzwi. Ja sama nie dam rady.

– Czy to pachnie kryminałem?

– Albo ja wiem?

– Ty, dziewczyno, masz czasem straszliwe pomysły.

– To uczciwa sprawa! – szepnęła Ewcia z oburzeniem.

– Dzięki Bogu! Wprawdzie w więzieniu miałbym odrobinę spokoju, ale lato zapowiada się upalne. Więc o dziesiątej! Dobrze! Gdybym w nocy nawet umarł, to na rano zmartwychwstanę. Do widzenia!

Ewcia miała noc niespokojną, bo myśli jej latały obłąkanym lotem nietoperzów. Leżała z otwartymi oczami, gadając sama ze sobą ściszonym głosem, jak ktoś, co przygotowywóje wielką mowę, którą ma wygłosić nazajutrz. Póżno już było, lecz na dole jeszcze się nie ułożono do snu, na ogrodowej ścieżce bowiem jaśniała blada smuga światła z oświetlonych okien. Ewcia usnęła wreszcie z myslą o dwojgu najlepszych, nad którymi w dzień kryształowobłękitny zawisła ciężka chmura.

Obudziło ją ciche pukanie do drzwi.

– Ewciu! – mówił Jerzy za drzwiami stłumionym głosem. – Czy Ewcia śpi?

– Nie, nie! Słucham.

– Ewcia wie, że się nie udało… Teraz ja z mamą wychodzę i nie wiem, kiedy powrócimy. Proszę pilnować domu i odbierac telefony. Gdyby dzwonił pan Mudrowicz… Ale to nie możliwe… W każdym wypadku proszę zapisać, kto dzwonił. Dobrze?

– Dobrze, panie Jerzy!

– Więc do widzenia.

– Zaraz, zaraz, jeszcze jedno. Niech pan poczeka!

Uchyliła drzwi i szepnęła: