– Proszę pana, a co ja mam robić, gdyby kto przyszedł i chciał kupić obrazy?
– Co takiego? – zaśmiał się Jarzy smutno. – Sprzedaj wszystkie!
– Pan mi pozwala?
– Pozwalam, obłąkana dziewojo, pozwalam! Bądź zdrowa, bo mama woła.
Ewcia poczęła odziewać się gorączkowo i szybko zbiegła na dół. Porwała książkę telefoniczną i szybko przerzucała kartki.
– Aha, jest! – szepnęła.
Przeczytała kilka razy bardzo uważnie, jak gdyby chciała sobie zapamiętać jakiś adres. Poszła potem do kuchni, gdzie dobrotliwa z zatłuszczonym sercem kucharka tłumaczyła gorączkowo Rolmopsowi, że tak złodziejskiego psa nie spotkała w wędrówce żywota, jednakże z zadowolonego jej oblicza i z przyjemnie uśmiechniętej psiej mordy można było wywnioskować, że para ta żyje w przykładnej zgodzie, albowiem łajdacki i nad wielki podziw mądry kundel wniósł wiele urozmaicenia w nudny żywot kuchni. Ewcia oznajmiła dobrotliwie niewieście, że musi wybiec w pilnej sprawie i pozostawia dom na jej roztropnej głowie; ponieważ zaś dobrotliwa niewiasta zgodziła się chętnie na ułożenie tego ciężaru na wskazanej części ciała, Ewcia pobiegła na górę do pracowni. Zastanawiała się długo i głęboko. Napracowała się ciężko, przestawiając obrazy, wybrała wreszcie dwa dużych rozmiarów: ową brzozę, którą uwielbiała, i huculską dziewczynę, co odziana w przebogaty barwny strój patrzy w dal wzrokiem pełnym słodkiej tęskniącej za czymś zadumy.
– To są arcydzieła! – powiedziała sama do siebie. Zawiązała je i z trudem zniosła na dół.
Za jakąś godzinę miał się zjawić pan Szymbart, godzina ta jednak dłużyła się Ewci nieprawdopodobnie. Dziewczyna biegała od okna do okna, siadała i wstawała. Usiłowała zjeść śniadanie, ale nie mogła.
"A może by się pomodlić?" – pomyślała.
W chwilę po tym klęczała przed obrazkiem św. Tereski i modliła się jakąś dziwną modlitwą, która było krótką i pogmatwaną historią zmartwień pani Zawidzkiej i gorącym wyrazem nadziei, że przecie taka cudowna święta, jak św. Tereska, nie dopuści do niesłychanej niepoprawności, którą chce urządzić niejaki pan Mudrowicz. Nazwisko to wyszeptała dobrotliwie i wyraźnie, aby nie było pomyłki, gdyż pani Zawidzka mogła mieć inne zmartwienia, to jednak było na pierwszym planie, inne mogą poczekać. Na wszelki wypadek powtórzyła tę niezwykłą modlitwę kilka razy. Co pewne, to pewne. Podniosła się z klęczek znacznie spokojniejsza i za chwilę pobiegła otworzyć furtkę panu Szymbartowi, który z punktualnością pośpiesznego pociągu zajechał przed dom.
– Jestem, jak widzisz! – rzekł zgoła niepotrzebnie, bo i on był, i Ewcia to widziała.
– Bardzo panu dziękuję. Bardzo! Teraz musimy sprowadzić auto.
– Auto? Patrzcie, patrzcie… To my mamy jechać? Doskonale? Czy zastanowiłaś się jednakże, Ewciu miła, że tylko Pogotowie wozi ludzi za darmo, a tak się jakoś złożyło, że ja w tych czasach…
– Ja mam pieniądze – rzekła Ewcia z pośpiechem. – Zresztą nie pojedziemy daleko.
– A dokąd to my mamy jechać? – pytał pan Szymbart ostrożnie.
– To jest wyprawa tajemnicza! – odpowiedziała Ewcia cicho.
– Oho! Może trzeba było nałożyć maskę na twarz? Mówiłem ci już wczoraj, że za twoje pomysły mogłabyś dostać złoty medal od stowarzyszenia wariatów. Gadajże, dziewczyno, co i jak?
– Wszystko panu powiem po drodze. Teraz weźmiemy z domu dość ciężki pakunek, wsadzimy do auta i pojedziemy na Stare Miasto.
Pan Szymbart wzruszył ramionami.
– Jedźmy na Stare Miasto. Uprzedzam cię jednak, że jeśli mnie wciągniesz w jakąś kabałę, wrzucę cię do Wisły, a ze Starego Miasta do Wisły niedaleko.
– Dobrze, ale teraz ja pobiegnę po auto, a pan niech tu czeka.
– A skoro wyjdzie ktoś z domu, co mam robić?
– W domu nikogo nie ma! – zawołała Ewcia wybiegając na ulicę.
"To wszystko razem jest mocno podejrzane" – myślał pan Szymbart ponuro. – "Ale to mądra dziewczyna…"
Mądra dziewczyna wydawała po chwili gorączkowe polecenia, które pan Szymbart wykonywał w posłusznym milczeniu. Umieścił obrazy w wozie i dzierżył je pieszczotliwie, bo szczególnie na zakrętach okazywały skłonności burzliwe.
– Proszę pana – mówiła Ewcia ściszonym głosem. – To, co robię, robię z wiedzą pana Zawidzkiego. Jadę, aby sprzedać te obrazy.
– Aha!
– Ale to nie takie proste… Ten, komu chcę je sprzedać, wcale ich nie chce kupić.
– To ciekawe! To musi być dziwak…
– Wszystko jedno. Otóż pan mi pomoże wnieść te obrazy aż do drzwi jego mieszkania.
– Które piętro?
– Nie wiem. Zresztą to wszystko jedno. Potem ja wejdę, a pan stanie po przeciwnej stronie ulicy i będzie patrzył w okna.
– A po cóż ja mam patrzeć w okna?
– Na wszelki wypadek. Muszę się panu przyznać, że ja się tego pana trochę boję. Może mi wyrządzić jakąś krzywdę. Gdybym przeto nie wyszła z tego domu po upływie godziny, niech pan woła o pomoc i sam prędko przybiegnie.
– A mówiłem, że bez rewolweru się nie obejdzie! – mruknął pan Szymbart – Więc mam czekać przez godzinę?
– Tego nie wiem. Jeśli będę pewna już po krótkim czasie, że nic mi nie grozi, wtedy dam panu znak chusteczką przez okno, trzykrotny znak.
– A wtedy co?
– Wtedy pan może pójść do domu.
– Bardzo ładnie. Powiedz mi jednak, co ja mam zrobić, jeśli cię ów jegomość z miejsca udusi, o czym ja nie będę wiedział, bo dowiem się o tym dopiero po upływie godziny?
– Prawda, o tym nie pomyślałam…Ale chyba tego nie zrobi… Zaraz, zaraz, niech pomyślę… Aha! tak będzie najlepiej. Gdy będę rozmawiała z tym panem, będę wciąż w pobliżu okna, w ten sposób będzie mnie pan wciąż widział.
– Niezupełnie. Okno może być od podwórza albo na bardzo wysokim piętrze. To też źle. Powiadam ci raz jeszcze, że mi się to wszystko nie podoba. Po co ty to wszystko robisz?
– Aby ratować dobrych ludzi od nieszczęścia.
– Ach, to tak? W takim razie wszystko w porządku, moje dziecko. A teraz ja wiem, co zrobię.
– Co, co?
– Od czasu do czasu zadzwonię do mieszkania tego pana pod byle jakim pozorem i spenetruję jak i co.
– Doskonale!
– Musisz mi jednak powiedzieć, jak się ów jegomość nazywa?
– Mudrowicz. Stanisław Mudrowicz.
– Co takiego? – zawołała pan Szymbart. – Każ zawracać!
– Czemu? – spytała Ewcia z niepokojem. – Czy pan go zna?
– Wiem o nim dość, by ci oświadczyć uroczyście, że szkoda każdego twego słowa. To ponura osobistość – mówił pan Szymbart powoli, jak gdyby sobie coś przypomniał. – Odludek i człowiek dziwny, któremu zdaje się jedyną sprawia przyjemność, jeśli on może komuś innemu uczynić nieprzyjemność. Zdaje się, że to jedyne jego zajęcie. Kiedyś podobno był inny, lecz od wielu lat zamknął się w swojej skorupie i dyszy nienawiścią do całego świata.
– Skąd pan o tym wie?
– Miałem przyjaciela, który był z nim spokrewniony. Przyjaciel mój wpadł w ruinę, chociaż pan Mudrowicz mógł go uratować jednym kiwnięciem palca. Mój przyjaciel błagał go i prosił…
– Ja mam zrobić to samo. O Boże! On jest też krewnym państwa Zawidzkich.
– Z tego widać, że doprowadzenie do ruiny krewnych jest jego szczególną zaletą. I ty jeszcze masz siłą wetknąć te obrazy? Biedna dziewczyno…
– Nie mam innego sposobu. Tak postanowiłam i tak zrobię. To jedyny ratunek dla pani Zawidzkiej, jeśli mi się nie uda wybłagać trochę litości u tego człowieka. Gdyby był inny sposób, wróciłabym natychmiast, ale go nie ma. Wszystko mi jedno, proszę pana! Przecie mnie nie zabije. A może to wszystko nieścisłe, co o nim mówią.
– Dałby Bóg! Więc się nie cofniesz?