Выбрать главу

– Nie!

– Dobrze. Jesteś dzielna dziewczyna. Powiadają filozofowie, że gdzie diabeł nie może tam ciebie pośle. Zrobione! Ja będę stał na straży i gdyby ten bandyta śmiał cię obrazić chociaż jednym słowem, ciężki będzie jego los. Ja, uważasz, Ewciu, tylko w domu jestem cokolwiek nieśmiały, lecz poza domem… Wszystko jedno… Dojeżdżamy…

– O Boże! Serce mi bije… Proszę pana, a jeśli go nie będzie w domu?

– Ślimak zawsze jest w domu – odrzekł niezwykle roztropnie pan Szymbart. – On podobno nie wychodzi ze swej pieczary. To już tutaj… Wyłaźmy! Trzymaj się, dziecko, bo cokolwiek zbladłaś. Myślę, że na takiego najlepiej od razu z gębą, a sądzę, że to potrafisz.

Wynieśli obrazy z auta, Ewcia stanęła na straży przy skarbie, a pan Szymbart poszedł na zwiady.

– Pierwsze piętro od frontu – szepnął powróciwszy. Ja sobie tam stanę przed tym sklepikiem. Czy mam cię pobłogosławić? A pamiętaj o chustce. Nie bój się! Uważaj tylko, aby obrazów nie zabrał, a ciebie nie wypchnął na schody. Wtedy krzycz: "ratunku! bandyci!" – albo coś w tym stylu. Gdybyś go mogła łagodnie zakatrupić, każdy sąd cię uwolni. Jazda! Ja poniosę obrazy…

– Potem pana ucałuję!

– Obejdzie się, jestem dzisiaj nie ogolony. Pan Szymbart poniósł obrazy po drewnianych schodach sędziwego i mrocznego domu aż pod drzwi, na których widniała tabliczka z nazwiskiem Mudrowicza. Położył palec na ustach Ewci, jakby jej chciał dodać odwagi, po czym zszedł cicho, stąpając ostrożnie, jak gdyby uciekał z więzienia.

Ewcia oddychała ciężko. Kilka razy chciała nacisnąć dzwonek, lecz cofała rękę. Pan Jerzy mówił o Mudrowiczu jedynie, że to twardy człowiek, pan Szymbart ją jednak przestraszył. To jakiś ponury człowiek. Ponury i złośliwy. Zdziwaczały i zły. Trudno! Niech będzie nawet najgorszy, a cofać się nie należy.

"Nic się gorszego stać nie może" – myślała Ewcia – "skoro się nie uda. Nikt nie będzie wiedział o niczym… W imię Ojca i Syna…"

Dotknęła dzwonka leciutko, tak że ledwie zabrzęczał. Nikt nie otwierał i nie było słychać z mieszkania żadnego głosu. Zadzwoniła śmiało po raz drugi. Coś słychać. Skrzypnęły jakieś drzwi, wreszcie dały się słyszeć jakieś posuwiste kroki. Ewcia oparła się ręką o ścianę, bo się nogi pod nią zachwiały. Po długich zmaganiach się z drzwiami zabrzęczał łańcuszek ochronny. Ktoś uchylił nieco drzwi i starczy głos zapytał przez szparę:

– Kto tam?

– Do pana Mudrowicza – odrzekł niepewny i dziwnie cienki głos.

Niezwykła jego cienkość musiała zdumieć osobę poza drzwiami, osoba bowiem zapytała po chwili zdumienia:

– Panienka? Do pana Mudrowicza?

– Tak, w bardzo ważnej sprawie.

– Pan Mudrowicz chory, nikogo nie przyjmuje.

– Mnie musi przyjąć! – zawołała Ewcia głosem już nieco grubszym. – Zresztą ja coś przyniosłam – dodała szybko kusząc niewidzialnego czarta.

Ów rozważał coś przez chwilę, po czym rzekł:

– Mogę pójść zapytać…

– Niech pan pójdzie, mój złocienki! – poprosiła Ewcia gorąco.

Tamten musiał po raz pierwszy w życiu usłyszeć tak cudownie pieszczotliwe słowo, bo wydało się Ewci, że poszedł nieco szybciej, niż się zbliżał ku dzwiom.

Po długiej, bardzo długiej chwili powrócił i otworzył dzwi szeroko.

"Raz kozie śmierć!" – pomyślała Ewcia i chwyciła obrazy.

Rozdział siódmy

W którym panna Ewa handluje obrazami, chociaż chciano przypiec jej pięty.

Zdawało się jej, że się za nią zatrzasnęły dzwi więzienia, tyle bowiem słychać było przy ich zamykaniu szczęku i brzęku zasuw i łańcuchów, i że jednym jedynym krokiem przebyła granicę pomiędzy latem i zimą. Lato było na świecie, na schodach jesień, a tuż za drzwiami zima chłodna i ciemna. Dziewczynę ogarnęło niemiłe uczucie, że jest odcięta od przyjaznego świata, zalanego w tej chwili słońcem, i że to mieszkanie, do którego weszła, nie ma z jasnością i ze światłem nic wspólnego. Wiedziała, że jest w jakimś przedpokoju, do którego żadne światło nie dochodzi, ten bowiem poblask mlecznomętny, co usiłował się przebić przez szybki nad jakimiś drzwiami, był najlichszą i urągliwą imitacją światła, blaskiem udanym, blaskiem pożyczonym. W tej chwili ten ktoś, który ją wpuścił, przekręcił kontakt i zapalił elektryczną lampkę. Ewcia ujrzała niskiego starowinę w czarnym ciężkim pracowicie zużytym obleczeniu. Przypominał kościelnego sługę, co zapala świece. Twarz miał wcale poczciwą, we wzroku natomiast zamarzłą niebieskoszklistą objętość, jak gdyby jakaś nieskończenie trwająca nuda zgasiła na jego oczach wszelkie blaski. Patrzył bez wyrazu, jak gdyby te starcze, niemal porcelanowe oczy były sztuczne. Ani się uśmiechnął, ani się zdziwił, ani najmniejszego nie okazał zajęcia. Zdaje się, że byłby patrzył tak samo, gdyby zamiast tej dziewczyny wszedł wilk na dwóch nogach albo Murzyn wkraczający na rękach głową w dół. Spojrzał bez drgnięcia najpierw na osobę, potem na obrazy i takim ruchem, jak gdyby podniesienie ręki kosztowało go wiele trudu, wskazał na drzwi do jakiegoś pokoju.

– Może mi pan pomoże… – szepnęła Ewcia nieśmiało.

Ów człowiek, który wedle wszelkiego prawdopodobieństwa dawno już był nieboszczykiem i wstał z grobu jedynie na natarczywy głos dzwonka, znowu spojrzał na nią martwym wzrokiem i, słowa nie wypowiedziawszy, dotknął ręką kontaktu, jakby chciał jej oznajmić, że jeśli będzie dłużej bawiła się zbędną rozmową, zgasi lampkę, bo szkoda światła. Ewcia ciężko westchnąwszy dźwignęła obrazy i uderzeniem kolana otwarła wskazane jej drzwi. Ponieważ pierwszą spotkaną na tej drodze istotą przyjazną był piec, oparła o niego swój ciężar, a że w pokoju, w którym się znalazła, było jasno, gdyż okna wychodziły na ulicę, rozejrzała się szybkim ciekawym spojrzeniem.

Nie było nikogo. Czym prędzej na palcach pobiegła do okna. Pan Szymbart stał pod latarnią, nieruchomy jak i ona, i wzrokiem sroki wpatrzonej w kość spoglądał na dom. Dała mu znak ręką, że jeszcze żyje, na co on w odpowiedzi położył rękę na serce, co wprawdzie nie było znakiem umówionym, znaczyło to jednak zawsze, że sercem jest przy niej albo że wydrze serce z pana Mudrowicza. Ewcia cofnęła się i spłoszonym spojrzeniem obejrzała miejsce kaźni. Był to pokój niezmiernie długi i wąski, jak zwykle w starych domach. Powałę miał sklepioną. Wyglądał przeraźliwie: zapuszczony, smutny, odrapany, poczerniony nalotem kurzu, opstrzony przez zajadłe pracowite nieprzeliczone pokolenia much. Ktoś posiadający zwyrodnioną i na poły obłędną wyobraźnię mógłby się w tej ponurej więziennej celi dopatrzeć czegoś takiego, co ma być pracownią. Na te manowce mógłby ją naprowadzić ciężki stół, rozparty szeroko jak zmarnowana kobyła, na którym leżały sterty papierów, gazet i książek. Aparat telefoniczny pośród tego natłoku makulatury wskazywał, że w strasznym tym pokoju przebywał człowiek żywy. Pod ścianą stała kanapa kryta ceratą, nabijana żółtymi gwoździami. Przed nią leżał kilim tak wytarty jak pieniądz, jak szablon, jak słowa pośród banalnych najbardziej banalne; mogło się zdawać, że ten kiedyś zapewne barwny kawał tkaniny zgasł przed stu laty i przybrał kolor popiołu. W kącie stało żelazne wieszadło szeroko rozgałęzione, a tak ogromne, że mogłoby udźwignąć kilku równocześnie wisielców. Ściany były puste; na jednej tylko, z lewej strony okna, wisiał z obrazkowego pisma wycięty kolorowy druk, wyobrażający zielony las, a nad nim dwie fotografie, zdaje się, że tej samej kobiety. Biedna ta kobieta, skazana na dożywotni pobyt w więziennej celi, na jednej fotografii trzyma w ręku wachlarz, a na drugiej oparta była o bambusowy fotelik. O tych to wspaniałościach mówił Ewci Jerzy. Fotografie były spełzłe i wyblakłe, chociaż słońce nie zaglądało tu nigdy. Gdyby nawet mogło zajrzeć tu przez wysokie okno, cofnęłoby się z niesmakiem, lecz że pokój patrzył na północ, więc oszczędzono słońcu tej udręki.