Выбрать главу

Ewcia stała cichutko niedaleko przyjaznego pieca stojącego w zimnej zadumie, jakby chciała pilnować obrazów. Posłyszała jakieś szmery i szepty dolatujące z pokoju obok, do którego drzwi były zamknięte. Stamtąd zapewne wejdzie pan Mudrowicz. Czekała tej chwili z wielką trwogą. Oby już wszedł! Zdaje się jednakże, że w tej chwili słucha sprawozdania starego człowieka, co ma w oczach skład niebieskiej porcelany, albo też spogląda chyłkiem przez dziurkę od klucza.

Usłyszawszy głośniejszy szmer Ewcia posunęła się nieznacznie ku oknu, aby mogła być widziana przez niezłomnego strażnika obozowego, pana Szymbarta. Później, po wejściu Mudrowicza, mogła nie mieć na to czasu. Myślała gorączkowo, jak zacznie mówić i co mu powie? Czy wpaść na niego od razu, jak radził roztropnie pan Szymbart, czy – zależnie od przyjęcia – ocyganić go najmilszym uśmiechem i pokorą pełną słodyczy przebić twardą skorupę żółwia? Przybyło jej cokolwiek odwagi na widok żałobnego staruszka, który jej drzwi otworzył, gdyby bowiem jemu pan Mudrowicz polecił uczynienie jej krzywdy, staruszek ów dokonać tego nie zdąży, zaledwie bowiem porusza nogami. Będzie można uciec zawsze.

Na chwilę przestało jej bić serce. Zaczęła nasłuchiwać. Głos jakiś powiadał za drzwiami:

– …Zajrzyj tam, czy czego nie kradnie!

Ewci krew uderzyła do wzburzonej głowy.

– …Chyba piec ukradnie… – odrzekł głos drugi, smętny jak żałość i jak jesienna szaruga.

Nikt jednak nie wchodził. Widać, że pan Mudrowicz pocieszył się nieznacznie niemożliwością ukradzenia pieca. Mimo pociechy stęknął jednakże dwa razy, co mogło znaczyć, że wdziewa buty, albowiem niezłomna ta czynność połączona jest w podeszłym wieku z niejakim trudem, a ilość postękiwań odpowiadała parzystej ilości butów.

"Zaraz wejdzie…" – pomyślała Ewcia. – "Boże, miej mnie w Swojej opiece!"

Jeszcze to serdeczne westchnienie nie miało czasu, aby dolecieć do nieba, gdy drzwi otworzyły się z nienaoliwionym piskiem. Ewcia spojrzała i w pierwszej chwili chciała krzyknąć. Mocnym wysiłkiem opanowała się i na jeden moment przymknęła oczy, aby chociaż w ten sposób podzielić przerażenie na raty. W drzwiach stanął człowiek ogromnej postaci, niezwykle chudy. Tak samo w niechlujną czerń przyodziany jak i jego famulus, chudą wyniosłością przypominał Don Kichota, który jednak wobec tego człowieka musiał być aniołem piękności. Zjawa we drzwiach mogła się przyśnić. Pan Mudrowicz był potwornie brzydki. Różne bywają brzydoty, a ludzie wymyślili sobie na pociechę wątpliwe porzekadło, że mężczyzna byleby był nieco przystojniejszy od diabła, nie przeraża świata. Ten człowiek był jednak brzydszy od diabła. Brzydota jego była posępna. Na twarz tę nie można było patrzeć bez dreszczu. Zdarza się czasem, że najciemniejszą brzydotę ratuje jakiś ciepły błysk oczu, jakiś poblask uśmiechu albo nalot ciepłego smutku. Na posępnej twarzy pana Mudrowicza nie było nawet śladu bożej łaski. Zdarza się, że przyroda jak gdyby sama zatrwożona brzydotą swojego tworu daje mu czasem w formie odszkodowania jakiś drobiazg szczególnie piękny i w ten sposób zdobyła na ten przykład ropucha oczy podobne do klejnotów. Dla tego człowieka przyroda była nielitościwa.

Musiał już mieć pod siedemdziesiątkę, lecz trzymał się prosto i głowę nosił z dumną hardością – zapewne z odwagą rozpaczy. Musiał wiedzieć, że jest potwornie brzydki, więc na widok obcego człowieka nie kulił się, nie chował, nie malał, lecz spoglądał wyzywająco z blaskiem wściekłości w szarych nielitościwych oczach. Zdawało się, że szuka zaczepki z całym światem; że jest pewny zdumienia i obrazy, więc od razu grozi. Nie mógł jednak ukryć zdziwienia na widok niepozornej istoty z zadartym nosem. Wiedział od swojego cerbera, że się zjawiła osoba rodzaju damskiego, nie przypuszczał jednak, że w tak niedoskonałej jeszcze i niezupełnie wyrzeźbionej postaci. Spojrzał na nią z góry i zdawać się mogło przez chwilę, że się namyśla, co ma począć. Nie zelżał jednak, lecz zapytał głośno:

– W jakim celu panna mnie nachodzi?

Ku najwyższemu zdumieniu Ewci głos zabrzmiał dziwnie przyjemnie i dżwięcznie. Z postaci takiej powinien wypłynąć głos czarnej barwy, poza tym szorstki jak derka na konie i zjeżony jak szczotka do szorowania podłogi, głos zaś tego dziwacznego starca miał miękkość aksamitu. Ten głos był przeto miłosiernym darem przyrody.

Ponieważ Ewcia milczała, powtórzył pytanie.

– W bardzo ważnej sprawie! – odrzekła wreszcie i uśmiechnęła się z zakłopotaniem.

– W ważnej sprawie… W ważnej sprawie… – powtórzył brzydki człowiek. – Każdy włóczęga przychodzi zawsze w niezmiernie ważnej sprawie!

Ewcia zwilżyła językiem zaschłe wargi. Powoli wracała jej nieco spłoszona przytomność i odważna dusza, wciąż gotowa do odlotu w jakieś bezpieczne schronienie (doświadczona ludzkość wynalazła je w okolicach pięt), powróciła do swego zwyczajnego siedliska.

W tej chwili wyniosły człowiek uczynił coś dziwnego: położył ciężkie ręce na jej ramionach, pochylił się nad nią i zbliżył potworną swoją twarz do jej twarzy.

– Proszę spojrzeć na mnie! – zawołał jakby z rozpaczą.

Ewcia spojrzała w jego oczy i wytrzymała spojrzenie.

– Nie boisz się mnie, dziewczyno! – mówił on stłumionym głosem.

– Nie! – krzyknęła Ewcia. – Dlaczego mam się bać pana? – dodała po chwili ciszej.

Człowiek ten wydał z siebie głuchy jęk, patrzył na nią długo, długo, potem zdjął ręce z jej ramion.

Przez roztropny rozum Ewci przebiegła błyskawica.

"Ten człowiek jest strasznie nieszczęśliwy, bo jest potwornie brzydki! Dlatego pyta, czy go się boję… Ach, to tak?"

Największy filozof często nie znajdzie prawdy, którą odkryją sprytne i niczym nie zamglone oczy dziecka. Ewcia już wiedziała, co wiedziała. Już się nie bała tego człowieka. Poczuła do niego wielką litość rozumiejąc, że jego złośliwość i twardość są kolcami jeża, broniącego się przed zębami wroga. Ten stary, do murzyńskiego bałwana podobny starzec bronił się w ten dziwaczny sposób przed urąganiem i pośmiewiskiem.

Ewcia uśmiechnęła się z niejakim trudem i rzekła ze zdumiewającym spokojem:

– Czy pan mi pozwoli usiąść?

Myślała, że znowu się na nią rzuci, bo drgnął i podniósł długie ręce. Nie rzucił się jednak ani nie wypowiedział słowa, lecz zmarszczywszy czoło, jakby w nagłym zamyśleniu, usiadł za stołem i patrzył, co ona robi. Ewcia udając, że tym sposobem zaprasza i ją do zajęcia wygodnej pozycji, usiadła na centralnej kanapie wprost niego. Patrzyła śmiało, uśmiechając się kącikami ust. Była blada i czuła na czole kropelki potu, czuła jednak, że najgorsze przeszło. Co jednak będzie dalej? On nie mówił nic, ona nie wiedziała, jak ma zacząć. Wesoła ta scena trwała bardzo długo. Wreszcie on rzekł:

– Pani jest odważna dziewczyna…

– Czemu, proszę pana? – zapytała niewinnie.

– Ile panienka ma lat? – mówił niskim głosem, nie odpowiadając na jej pytanie.

– Prawie szesnaście! A pan?

– Co to panią obchodzi?

– Przepraszam pana za pytanie. Nie chciałam pana dotknąć…

– Mnie nikt nie może dotknąć! – krzyknął ni stąd, ni zowąd i grzmotnął pięścią w stół.

– Już nie zapytam o nic…- powiedziała Ewcia z takim niezmiennym smutkiem, jakby ją spotkało okropne nieszczęście.

Stary człowiek wzruszył ramionami i patrzył w nią przeraźliwym świdrującym spojrzeniem, i coś mruczał niewyraźnie. Musiało się w nim jednak gotować jak smoła w diabelskim kotle, bo bulgotował przez czas dłuższy, potem znowu wybuchnął niespodziewanie.