Выбрать главу

– Jak się pani nazywa?

– Ewa Tyszowska.

On zerwał się nagle z krzesła, jak gdyby chciał na nią wywrócić stół, potem znowu ciężko usiadł.

– Ewa? Powiedziała pani: "Ewa"? – mówił głosem dziwnie zdławionym.

– Tak proszę pana.

Zapadło milczenie. Dziewczyna patrzyła zdumiona, jak ogromny człowiek potarł ręką czoło. Po chwili nieznacznie, jakby ukrywając spojrzenie, kątem oka spojrzał na dwie stare fotografie.

"Ta pani musi mieć na imię Ewa"! – pomyślała dziewczyna. – "Głowę dam, że to też Ewa…"

Nie powiedziała jednak nic.

On znowu spojrzał na nią i chciał coś powiedzieć, lecz urwał, bo w przedpokoju odezwał się natarczywy dzwonek. Słychać było posuwiste jak w polonezie kroki famulusa, potem jakąś żywą rozmowę i trzaśnięcie drzwiami.

– Pawle! – krzyknął pan Mudrowicz.

Strażnik piekielny ukazał się we drzwiach. Kto to był?

– Jakiś pomylony. Pytał, czy tu mieszka najgłówniejszy kanonik od Świętego Jana.

– Jaki kanonik?

– Nie wiem. Mówił, że najgłówniejszy. A zaglądał przy tym jak szpicel.

– Wyrzuciłeś go za drzwi?

– Nie wyrzuciłem, bo sam poszedł.

– Dobrze…

Mumia nosząca apostolskie imię zamknęła drzwi.

:Dzielny pan Szymbart!" – pomyślała Ewcia. – "Doskonale wymyślił tego kanonika".

– Czemu się pani śmieje? – zapytał nagle pan Mudrowicz.

– Ja? Tak sobie… Bo mi bardzo przyjemnie…

Stary człowiek spojrzał na nią podejrzliwie i pokręcił głową.

"Czuj duch!" – pomyślała Ewcia. – "Teraz się zacznie."

On wstał i znowu usiadł, jakby sam nie wiedział, co począć. Zdaje się jednak, że coś wreszcie postanowił.

– Kto panienkę tu przysłał? – zapytał szybko.

– Nikt. Ja przyszłam sama.

– Po co? Proszę mówić prawdę!

– Z interesem.

– Ja nie robię żadnych interesów, więc dlaczegóż właśnie do mnie?

– To długa historia… Jeżeli pan pozwoli…

– Na nic nie pozwolę! Słyszy pani? Nie nic! W tym wszystkim jest jakieś krętactwo! – krzyczał coraz donośniej. – Jestem za stary wróbel… A panna jest zbyt młoda, aby umiała zręcznie cyganić. Słyszy pani? Nie chcę słyszeć o niczym! O niczym! O niczym! Czy panna zrozumiała?

Ewcia patrzyła na niego spokojnie, chociaż nogi pod nią drżały.

– Proszę pana – mówiła głosem dość bladym – czemu pan tak na mnie krzyczy? Muszę z panem omówić bardzo ważne sprawy i dopóty stąd nie wyjdę, dopóki mnie pan nie wysłucha. Nie przyszłam ani kraść, ani żebrać. A jeśli pan będzie tak na mnie krzyczał albo zechce pan mnie stąd usunąć siłą, wtedy zemdleję. I będzie pan miał wielki kłopot.

Tamten otworzył usta z niezmiernego zdumienia.

– Pawle! – wrzasnął w stronę drzwi.

Zjawił się Paweł jak duch z mroków. Ewcia patrzyła i słuchała z lękiem.

– Ta panna chce tutaj zemdleć. Słyszysz? Weźmiesz pogrzebacz od pieca i rozpalisz go na gazie do czerwoności. Miej go w pogotowiu! Skoro ta panna zemdleje, zdejmiesz jej obuwie i przypalisz pięty. Idź i czekaj, aż cię zawołam.

Zwrócił się potem do Ewci.

– Czy ona słyszała?

– Ona słyszała… – odrzekła Ewcia.

– A teraz pójdzie sobie?

– Nie!

– Nie pójdzie?

– Nie. Jest mi tu bardzo przyjemnie. Pan jest bardzo wesoły, a ten Paweł to jakiś poczciwy człowiek. Wie pan co? Na gazie będzie grzał ten pogrzebacz najmniej z pół godziny, więc mamy czas. W piecu byłoby prędzej, ale po co w lecie rozpalać piec? Zresztą tu jest i tak duszno. Proszę pana! Tu się chyba nigdy nie wietrzy… Czy można otworzyć okno?

Nie czekając odpowiedzi poczęła tarmosić stare spaczone okno, zerkając równocześnie w stronę latarni. Jest pan Szymbart! Zobaczył ją i najwyraźniej mruga.

Okno zostało otwarte i miłe lato weszło przez nie niechętnie i z ociąganiem się do smętnej izby, w której w tej chwili było dwoje ludzi niebotycznie zdumionych: Ewcia dlatego, że jej pan Mudrowicz dotąd nie udusił, i pan Mudrowicz skamieniały, bez ruchu, zamieniony w słup soli, jak gdyby ogłupiały. Pierwsza odzyskała zmysły straszliwa dziewczyna. Usiadła na ceratowej kanapie, uśmiechnęła się jak gdyby nigdy nic i rzekła:

– Znacznie tu teraz przyjemniej. Przynajmniej będzie ciepło, bo w tych starych murach nawet w lecie jest zima.

Obejrzała się po pokoju i udając, że nie zwraca uwagi na potworną minę pana Mudrowicza, gadała przyjaźnie:

– To bardzo piękny pokój, tylko zaniedbany, straszliwie zaniedbany! Nie wiem, ile pan płaci Pawłowi, ale ten Paweł nie ścierał tu kurzu od stu siedmiu lat. Jeżeli mi pan pozwoli, wpadnę tu raz na tydzień chociażby i zrobię porządek. Pawła trzeba wziąć pod kuratelę… Co się panu stało?

Pan Mudrowicz najwyraźniej rzęził. Wydawał dziwne głosy podobne do jęków i od czasu do czasu przecierał ręką oczy, jakby im nie dowierzał. A kiedy je dokładnie przetarł i przekonał się, że nie jest igraszką piekła, wpatrzył się w Ewcię takim wzrokiem łakomym, jakim głodny diabeł patrzy na grzeszną duszę.

– Może panu dać wody? – zapytała Ewcia niespokojnie.

Pan Mudrowicz uczynił znak, że nie chce wody, bo za chwilę wypije dwa litry krwi. Położył prawą rękę na stole i zakrzywił palce jak szpony. Ręka ta drżała.

– Nic panu nie jest? – uśmiechnęła się Ewcia tkliwie. – Bardzo mnie pan przestraszył… Ja jestem wprawdzie córką lekarza, lecz taka jestem głupia, że nigdy nie wiem, co trzeba robić, gdy się komuś zrobi słabo. Pan się niepotrzebnie wzruszył… Jeśli pan chce, to ja zamknę okno, ale ja myślę, że panu dlatego się zrobiło jakoś tak, bo tu było nieznośnie duszno… Już dobrze? Proszę pana, niech się pan uspokoi!

Mówiąc to, uniosła się z kanapy, zbliżyła do stołu i ręką poczęła gładzić jego rękę.

Po starym człowieku przebiegł nagły krótki dreszcz, jakby uderzył w niego mocny prąd elektryczny. Chciał cofnąć rękę, ale nie mógł. Stężała tak, jakby była z ołowiu. Stary, straszliwie brzydki człowiek przymknął oczy.

Ewcia usiadła znowu na kanapie i patrzyła w niego z nie udaną litością. Nie mówił nic. Siedział nieruchomy, jakby mocą nieznaną pobity, do niczego niezdolny.

– Czy mogę coś powiedzieć? – spytała dziewczyna po chwili.

Starzec nie odpowiadał i wciąż miał oczy zamknięte.

– Wtargnęłam tutaj – mówiła Ewcia nie doczekawszy się pozwolenia – bo ja mam naprawdę wielką i ważną do pana sprawę. Ale nie będę teraz o tym mówić… Jeżeli pan pozwoli, przyjdę z tym jutro… Ale przedtem muszę panu powiedzieć, że mi pana serdecznie żal…

Stary człowiek otworzył nagle oczy i patrzył w nią jak urzeczony.

– … a tak – mówiła dziewczyna cicho. – Jestem tu od godziny i już wiem wszystko. Pan jest bardzo biedny, bo pan jest sam.

Tamten drgnął.

– Ten Paweł to się nie liczy… Co tam taki Paweł!… Nie wiem dobrze, ale niemal pewna jestem, że pan jest bardzo samotny. Gdyby tak nie było, to mieszkanie nie byłoby takie okropne… Bardzo pana przepraszam, ale jest okropne. Słowo panu daję, że ja naprawdę tu jeszcze przyjdę. Ja nie robię z gęby cholewy. Gdybym była wiedziała, jak tu jest u pana, byłabym przyniosła trochę kwiatków. Za dwa złote można o tej porze kupić tyle kwiatków, że byłoby tu wesoło. I pelargonie powinny być w oknie… Żeby pan miał chociaż psa! Ja mam takiego opryszka, że boki można zrywać. Przyprowadzę go do pana… Ale teraz to już sobie pójdę… Ten pakunek, co stoi pod piecem, zostawię, bo to ciężkie, a sama przyjdę jutro… Czy pan pozwoli?

Stary człowiek, który tej gadaniny słuchał jak nieprzytomny, westchnął ciężko i długo nie odpowiadał. Patrzył na dziewczynę, a jej się wydawało, że w jego spojrzeniu zamgliło się wreszcie coś żywego: smutek.