– Nie odchodź… – rzekł wreszcie bardzo cicho.
Nie powiedział ani "pani", ani "panna", ani bezosobowo, pogardliwie.
– Mogę jeszcze zostać? – zapytała Ewcia łakomie.
– Nie odchodź, dziecko! – powtórzył bezbarwnym głosem.
– Dobrze, proszę pana.
Jak gdyby sobie cos przypomniała, zaczęła szukać czegoś w torebce, położonej na kanapie. Zmarszczyła czoło, bo nie mogła znaleźć. Z niepewnym uśmiechem zwróciła się do pana Mudrowicza:
– Czy pan może mi pożyczyć chusteczki?
On jak gdyby w pierwszej chwili nie rozumiał, zastanowił się, skinął głową i wydobył z kieszeni zagniecioną i prawie białą chusteczkę.
– Tego Pawła powinno się wziąć na męki – mruknęła Ewcia przyglądając się smętnej chuście.
Poszła spokojnie do okna i wionęła nią trzykrotnie jak sztandarem. Pan Szymbart na ten widok odczepił się od latarni, skinął ręką na pożegnanie i rozwiał się w srebrzystą mgłę.
Stary człowiek patrzył na te praktyki bez zdziwienia.
– To znak dla odsieczy? – zapytał głosem ogromnie zmęczonym i wysilonym.
– Tak, proszę pana! – odpowiedziała Ewcia śmiało.
– To ten sam, co pytał o kanonika?
– Tak!- odpowiedziała z uśmiechem. – Nie wiem, skąd mu to strzeliło do głowy.
– Kto to był?
– Mój znajomy. Dałam mu znak, aby sobie poszedł, bo jestem bezpieczna.
– Bałaś się, gdy szłaś do mnie?
– Trochę się bałam…
– Ktoś cię uprzedził. Czy to zmowa?
W pięknym jego głosie zadrżał smutek.
Ewcia podniosła się i mówiła z wielką powagą:
– Przysięgam panu na Boga, że przyszłam do pana bez niczyjej wiedzy. Jak mego ojca kocham, bo ja nie mam matki… Dowie się pan, po co przyszłam i dlaczego właśnie ja. Ten pan, co tam czekał na ulicy, pomógł mi przynieść ciężki pakunek i sam się zaoferował, że będzie na mnie czekał. Przecie pan mnie mógł wyrzucić przez okno, a ja się naprawdę dziwię, że pan tego nie uczynił. Teraz mu dałam znak, bo już się niczego nie boję i wiem, że pan mnie wysłucha. Czy mi pan wierzy, dobry, kochany panie?
Ewcia była bliska płaczu.
Zdawało się, że stary człowiek przygląda się każdemu jej słowu pilnie i natarczywie.
– Wierzę ci – rzekł wreszcie cicho. – Może jestem głupi, ale ci wierzę.
– Ale pięty to mi pan chciał przypiec – uśmiechnęła się Ewcia przez łzy. – Niech pan powie temu Pawłowi, aby nie marnował gazu.
– U mnie nie ma gazu.
– Nawet gazu nie ma? Ładne gospodarstwo! Pan jest bardzo wesołym człowiekiem… Z tym pogrzebaczem to było paradne. Czemu pan tak na mnie patrzy? Niech się pan chociaż raz jeden do mnie uśmiechnie. Ja się śmieję do wszystkich jak kto głupi, ale za to ktoś się czasem do mnie uśmiechnie. I niech pan powie coś miłego. Czy pan wie, że pan ma śliczny głos, o ile pan nie krzyczy?…
Stary człowiek spojrzał na nią jakby z przerażeniem.
– Jaki ja mam głos?
– Niezmiernie miły… Prawie jedwabny…
Z panem Mudrowiczem działy się jakieś nadzwyczajne historie. Podniósł się i zaczął krążyć po pokoju tam i z powrotem, tam i z powrotem. Już nie miał tej hardej zaczepnej postawy, co przed godziną, bo głowę, straszliwie brzydką głowę wtulił w ramiona, jakby ją coś przygniotło, ręce założył poza siebie i tak wędrował jak człowiek, za którym wlecze się troska, a on przed nią uchodzi. Nie może jednak ujść daleko, bo wędruje jak więzień od ściany do ściany. Zdawało się, że zapomniał o obecności dziewczyny. W pewnej chwili znalazł się przy otwartym oknie i z widocznym lękiem, i jakby z odrazą wyjrzał na ulice. Cofnął się i znowu powrócił do okna. Spojrzał spode łba na błękitne niebo i zmrużył oczy.
– Śliczny dzień, proszę pana – rzekła Ewcia. – Oj, jest mi tak przyjemnie, że panu coś zaproponuję: chodźmy na spacer!
Dzień był istotnie śliczny, lecz z nieskazitelnym błękitem nieba musiało być jakieś szachrajstwo, albowiem z tego jasnego nieba strzelił w tej chwili piorun i ugodził wprost w głowę pana Mudrowicza. Nie było wprawdzie błysku, nie było huku, ale coś piorunnego być musiało, bo stary człowiek zachwiał się, odwrócił i spojrzał błędnie. Sprawiał wrażenie chorego, a od niejakiego czasu bardzo chorego.
– Ty… ty… poszłabyś ze mną na spacer? – wyjąkał cicho.
– A czemu by nie? Nawet pod rękę! Z ojcem chodziłam zawsze pod rękę i zawsze go szczypałam w ramię, ile razy miał się komuś odkłonić, bo taki zawsze był zamyślony, że się czasem kłaniał drzewu, a nigdy znajomym.
– Ja nie mam żadnych znajomych… – mruknął on.
– W takim razie będzie mi pan dawał znaki, do kogo mam zrobić oko… Więc co, pójdziemy?
Zdawało się, że pan Mudrowicz walczy potężnie sam z sobą na tak błahy temat; widać było wyraźnie, że dla niego jest on sprawą niezwykłą.
– Nie dziś… – powiedział wreszcie – jeszcze nie dziś…
– Dobrze! – szczebiotała Ewcia. – Ale trzymam pana za słowo! Pójdziemy którego pięknego dnia, tylko…
– O co idzie? – zapytał starzec z niepokojem.
– Powiedziałabym, ale się boję.
– Czy ty się kogokolwiek boisz!? – zawołał on niemal ze zdumieniem. – Niech Ewcia mówi śmiało.
Po raz pierwszy nazwał ją "Ewcią".
"Dobrze jest!" – pomyślała ona.
Uśmiechnęła się do niego uroczo i zaczęła mówić:
– Chciałabym jedynie zwrócić uwagę pana…A widzi pan, że się boję!… Chciałabym zwrócić uwagę pana, że pański strój jest cokolwiek osobliwy. O, już się pan będzie gniewał!
Uwaga była podstępna. Pan Mudrowicz wcale się nie gniewał, bo jeśli można było odczytać cokolwiek ze straszliwie brzydkiego oblicza, trochę się zawstydził. A Ewcia mówiła z pośpiechem:
– Po co się pan na taki upał odziewa tak ciężko i tak czarno? To straszny strój i cokolwiek starożytny. Paweł jest tak samo odziany, ale mnie to nie obchodzi. Ale pan…
– Cóż ja?
Można było przypuścić, że w głosie pana Mudrowicza coś zadrżało.
– Pan powinien być ślicznie odziany. Nie jaskrawo, oczywiście, ale doskonale. Dla pana byłoby wymarzone ubranie ciemnogranatowe i krawat ze złotymi prążkami. Widziałem onegdaj na ulicy jakiegoś starszego pana tak odzianego i powiadam panu, że można się było zakochać…
Pan Mudrowicz słuchał jakby głosu z tamtego świata.
– …I musi się pan ogolić. Koniecznie, proszę pana! Mój ojciec mówił mi kiedyś, że ten angielski pisarz, który powiedział, że "myśli człowieka ogolonego są inne niż tego samego człowieka nie ogolonego" – jest niezmiernie mądrym znawcą życia. Wyborne, co? Jak gdyby szczecina brody wyrastała nie z ciała, lecz z duszy. Czy pan jest tego samego zdania?
– Być może – odparł pan Mudrowicz – być może.
Dotknął ręką zjeżonej swej brody i drgnął. Ewcia patrzyła pilnie na każdy jego ruch i szukała jego spojrzenia. Strach odleciał ją już dawno. Przez jakąś szczelinę w twardej skorupie tego człowieka zdołała się przemycić i zdawało się, że widzi jego serce: skostniała albo pełne jakiejś goryczy, a jednak ludzkie. Przez długie lata samotności czy też nieznanych klęsk człowiek ten zdziwaczał, lecz w tej chwili, kiedy mu ona przypomina, że za tą stęchłą izbą jest jeszcze świat jasny i barwny, musiała w nim obudzić jakieś wspomnienia. Widać było, że się jeszcze miota, walczy ze sobą, że jest zalękły i zadumiony. Czy nikt z nim nigdy nie rozmawiał? Zdaje się, że w tym mrocznym domu jest tylko on i ta karawaniarska kreatura, Paweł.
Ewcia tak była przejęta straszliwym stanem swojego niespodzianego pacjenta, że zapomniała o celu swojej śmiałej wyprawy. Rozgadała się szeroko i było jej przyjemnie, że ten potworny wielkolud słucha jej cierpliwie. On zaś, wysłuchawszy jej traktatu o pożytku golenia brody, począł znowu krążyć wielkimi krokami po swej klatce.