– Pan Bóg cię do nas przysłał!
– Ale ja ją przyprowadziłem… – powiedział dość nieśmiało Jerzy.
Ewcia zerwała się na równe nogi, bo ze względu na prawidłowa budowę ciała trudno jej było zerwać się inaczej. Oczy się jej zaiskrzyły i rumieniec o mocnej czerwieni świeżej polędwicy zalał jej twarzyczkę.
– Proszę pani! – zawołała. – Niech pani powie temu panu, który rzuca widelcami, żeby nie mówił ani o mnie, ani do mnie!
– Jerzy, słyszałeś? – śmiała się już głośno pani Zawidzka.
– Słyszałem – odrzekł Jerzy głosem czarnym jak najczarniejsza smoła. – Niech mama powie tej pani, że jeśli mi natychmiast nie przebaczy, tym samym widelcem przebiję sobie serce!
– Ewuniu! Czy pragniesz śmierci tego złotego człowieka?
– Śmierci nie! – odrzekła Ewa z głuchą boleścią. – Ale niech się ukorzy, bo jeżeli tego nie uczyni…
Długonogi nie dał jej dokończyć, lecz rzucił się jak tygrys, chwycił ją w ramiona i podniósłszy wysoko, zaczął tańczyć z tym ciężarem. Ewcia wczepiła palce w jego buszmeńską czuprynę, jak topielec, i wrzeszczała wniebogłosy. A on nic! Tańczył posuwiście dokoła stołu ze śmiertelną powagą.
– Proszę mnie puścić! – krzyczała Ewcia.
– Przebacz, a puszczę!
– Dobrze, dobrze! – piszczała Ewcia.
Wtedy dopiero postawił ją na podłodze i krzyknął:
– Matko! Każ podać szampana! Nie ma szampana? Więc każ dać jakiś sok, bo ja muszę z tą kobietą wypić braterstwo. Prędko, bo znowu zacznę tańczyć!
Pani Zawidzka, jak gdyby odmłodniała, przyniosła jakiś czerwony napój, nalała do szklaneczek i rzekła:
– Ewuniu, uczyń ten zaszczyt mojemu straszliwemu synowi!
– Mogę – odrzekła Ewcia. – Ale jeżeli ta osoba myśli…
– Osoba nic nie myśli, osoba cię uwielbia! – krzyknął Jerzy.
Spełnili uroczysty obrzęd ku niesłychanej radości pani Zawidzkiej i ku czerwonemu jak krew zdumieniu Ewci, gdyż Jerzy z nagła ucałował ją w obydwa policzki.
– Inaczej nie byłoby ważne! – zawołał. – A za to, drogi małpiszonie…
– Proszę pani, on znowu zaczyna!
– … a za to jutro zacznę malować twój portret!
Ewcia znowu pokraśniała i oczy jej się zaśmiały.
– Naprawdę?
– Jak mamę kocham! Nawet nos zrobię ci elegancko… Niech mama uważa, bo ona chce rzucać we mnie czymś ciężkim, a może trafić w moją nieszczęśliwą matkę. Ewuniu! Uwielbiam cię, kocham cię, szaleję za tobą! Jesteś wielka, wspaniała i wzniosła! Niewart jestem zawiązać rzemyka u twoich sandałów! Za to, żeś mi tę oto matkę rodzoną pocieszyła, żeś zwyciężyła potwora…
– Pan Mudrowicz nie jest wcale potworem. Pan Mudrowicz jest zacnym człowiekiem – rzekła Ewcia gwałtownie.
– A ze mną gadać nie chciał!
– Wobec tego jest i mądrym człowiekiem. Pan Mudrowicz nie zadaje się z byle kim, ale gdy zobaczył wytworna damę, rozumną i pełną dystynkcji, od razu zmiękł.
– Trzymajcie mnie, dobrzy ludzie! – krzyczał Jerzy.
– Cicho bądź! – powiedziała pani Zawidzka. – Niech Ewunia wszystko opowie.
Ewcia zaczęła opowiadać o spisku z panem Szymbartem i o zuchwałej wyprawie.
– … Trochę to mnie strach obleciał – mówiła. – Powiedziałam sobie jednak: nie taki diabeł straszny, jakby go pewien kiepski malarz namalował…
– Gwałtu, nie wytrzymam! – stęknął Jerzy.
– Pan Mudrowicz – mówiła Ewcia spokojnie – przyjął mnie trochę groźnie i w pewnej chwili zawołał o rozpalone żelazo, aby mi przypiec pięty…
– To istotnie mądry człowiek – mruknął malarz.
– Nie może być! – krzyknęła pani Zawidzka przestraszona. – I co, i co?
– Nic strasznego, proszę pani. zaczęłam z nim gadać na rozum…
– Gadał ślepy o kolorach – rzekł malarz niezmiernie smutno.
– Dlatego pan nie mógł z nim rozmawiać!
– Przede wszystkim nie pan, tylko ty, a następnie…
– Następnie wylecisz za drzwi – rzekła pani Zawidzka. – Dajże jej mówić! I co dalej, Ewuniu?
– Dalej było wszystko dobrze. Pan Mudrowicz jest moim zdaniem nieszczęśliwym człowiekiem, którego coś gryzie. Nie wiem co, ale myślę, że samotność. Mieszka strasznie, odziany jest okropnie i bardzo… bardzo jest brzydki… Wolę jednak brzydkiego człowieka, który ma duszę, niż przystojnego ananasa, któremu się zdaje, że mu wolno całować uczciwe dziewczęta…
– Słyszy mama? To było o mnie!
– Cicho bądź, bo każę przynieść rozpalone żelazo – zaśmiała się pani Zawidzka. – Długoście gadali?
– Bardzo długo. To znaczy ja wciąż gadałam, a pan Mudrowicz słuchał. Zdaje mi się, że czasem chciał wybuchnąć, ale wtedy mi się zbierało na płacz…
Krokodyl też płacze – szepnął Jerzy.
– Wszystko mu opowiedziałam – mówiła Ewcia nie zwracając uwagi na krokodyla, – Bardzo się nam przyjemnie rozmawiało. Wreszcie jednak przyszła straszna chwila… Naprawdę straszna…
– O Boże, co się stało? – zapytała z niepokojem pani Zawidzka.
– Wiedziałam, że z tego będzie nieszczęście – mówiła Ewcia powoli i wyraźnie, łypiąc okiem w stronę Jerzego. – kiedy mu pokazałam obrazy…
– Oho!
– … wtedy pan Mudrowicz wpadł w szał. Myślałam, że mnie z miejsca udusi. Strasznie krzyczał: "zabierz natychmiast te kicze!" – Co to znaczy "kicze", panie Jerzy? Nie wie pan… nie wiesz? To musi być jakaś obelga…
– Krwi, krwi! – krzyczał malarz.
– Wciąż tak krzyczał… "Patrzeć na to nie można! Oszaleć można na widok tych bohomazów!"
Jerzy zakrył rękami twarz, a Ewcia mrugnęła wesoło w stronę pani Zawidzkiej, która się uśmiechnęła.
Nagle malarz zerwał się z krzesła i mówił szybko:
– A jednak wziął obrazy? ha!
Ewcia stropiła się na krótką chwilę.
– Owszem, wziął… Ale… ale powiedział, że je powiesi w przedpokoju. On się świetnie zna na obrazach!
– Ach ty żmijo nakrapiana! – wrzasnął Jerzy i skoczył ku niej.
Ewcia zaśmiała się głośno, skoczyła ku oknu, a on za nią. Dziewczyna zwinna jak wiewiórka wyskoczyła przez okno do ogrodu, a długonogi najpierw przerzucił przez obramienie okna długie nogi, potem wyskoczył w okazałej całości i począł ją gonić po ścieżce.
– Ratunku, bandyta! – krzyczała Ewcia uciekając.
Coś się jednak musiało stać, bo Jerzy stanął nagle i ogłupiałym wzrokiem patrzył w inną stronę. Ewcia spojrzała i też przystanęła. W oknie sąsiedniego domu ukazała się jakaś bardzo piękna panienka i słusznie rozumując, że potężny dryblas usiłuje zbić uciekającą dziewczynkę, zawołała rozdzierającym głosem:
– Tatusiu, na pomoc! To rzezimieszek… O ten… ten…
Spoza panienki ukazała się potężna głowa, sądząc po wspaniałych wąsach, męskiego rodzaju.
– Ej, panie, panie! – krzyknęła głowa zsiadłym basem. – Czemu pan prześladuje to dziecko?
Jerzy po raz pierwszy od lat dwudziestu kilku zapomniał języka w gębie i stał jakby namalowany przez samego siebie. Z rozpaczą spojrzał na Ewcię, jak gdyby szukając u niej ratunku. Wtedy Ewcia zwróciła się do zsiadłego basa i zawołała wesoło:
– My się tylko tak bawimy, proszę pana. Przepraszam, żeśmy państwa zaniepokoili… Jurek, przeproś panią!
Jerzy spojrzał na piękną panienkę i rzekł:
– Bardzo panią przepraszam!
Panienka uśmiechnęła się, a potężny bas wzruszył ramionami i zniknął.
Ewcia skinęła w stronę panienki ręką, uśmiechnęła się i uciekła do domu. Jerzy stał jeszcze przez chwile, jeszcze raz się ukłonił i powlókł się jej śladem. Panienka patrzyła ciekawie, bo ten zbrodniarz wydał się jej bardzo przyjemnym młodzianem.