Ewcia usiadła z pośpiechem przy stole i niezmiernie starannie dopisała:
Drogi Panie! Gdyby Pan wiedział, ile radości sprawił Pan nam wszystkim, toby Pan chyba skakał też z radości. Kocham Pana strasznie. Ewa Tyszowska.
– Czy tak dobrze?
Pani Zawidzka śmiała się czytając.
– Nie należy starych ludzi namawiać do tego, aby skakali, ale niech i tak będzie. A teraz, Ewuniu, musisz mi obiecać, że Jurkowi nie powtórzysz ani słowa z tego, co ci mówiłam…
– Mogę obiecać, bo z nim nie gadam!
– Jeszcze będziecie gadali! A teraz zawołaj go, bo on ten list zaniesie.
– Bardzo słusznie! Kto ma takie długie nogi, powinien być listonoszem. Już pędzę…
Usłyszawszy dzikie pokrzykiwania za drzwiami pracowni, zawołała potężnie:
– Panie Jerzy!… Jurek! Natychmiast na dół do mamy!
– Całuj psa w nos! – odegrzmiał malarz.
– Mama mówiła, że masz pójść kupić wino, bo dzisiaj będzie uroczysta kolacja.
Jurek otworzył drzwi z pośpiechem.
– Naprawdę? Gotów ci jestem przebaczyć dziewico stepowa. Już idę!
Wpadł z hałasem do pokoju matki, wołając:
– Matko, jesteś wielka! Ile butelek?
– Jakich butelek? – zdumiała się pani Zawidzka.
– Wina!
– Jakiego wina?
– Przecie Ewcia mówiła, że mam pójść po wino… I to zaraz, bo będzie wspaniała uczta. Czy aby ten brzdąc…
– Ależ tak, tak! – rzekła pani Zawidzka z pospiechem. – Będzie i kolacja i będzie wino!
– Więc brzdąc nie zalewał po raz pierwszy w życiu!
– Kupisz wina – mówiła matka ukrywając śmiech – a przy sposobności zaniesiesz ten list do pana Mudrowicza.
– Podziękowanie? Bardzo słusznie… Ale obrazy mu się nie podobały…
– Bardzo mu się podobały! Ewcia żartowała.
– Mówiła mamie?
– Przed chwilą.
– Zapowiadam mamie, że skoro tylko powrócę, wsadzę ją w pokrzywy. Oho! Widzi mama?! Jest! Przyszła mi ciosać kołki na głowie.
– Wynoś się!
Jerzy przechodząc koło Ewci stanął i usiłował zrobić straszną minę.
– Wychodzisz, Jerzy? – zapytała Ewcia niewinnie. – Wracaj prędko, bo po godzinie uschnę z tęsknoty.
– Wobec tego wrócę dopiero jutro! – krzyknął Jerzy.
Powrócił jednak po dwóch godzinach, rozradowany, z szeroko roześmianą gębą i zwycięsko pokazał Ewci dwie butelki.
– Co to jest? – spytała Ewcia. – Trucizna dla mnie?
– Jest to złota krew słońca, którą pospólstwo nazywa winem. Dwie butelki! Po jednym kieliszku dla istot słabych, reszta dla mnie.
– Naprawdę wino? – zdumiała się Ewcia.
– Czy niemowlęta nigdy nie widziały butelki? Zapytaj mamy! Gdzie jest moja rodzicielka?
– W kuchni. Przygotowuje kolację.
– A co będzie na kolację?
– Jakieś niesłychane rzeczy, kucharka też wychodziła i wróciła przed chwilą.
– Ale chyba dzisiaj nie będziemy pościć? Matko! – zwrócił się do wchodzącej pani Zawidzkiej. – Wino kupiłem, list oddałem. Nie widziałem oczywiście samego pana Mudrowicza, bo otworzył mi jakiś Ramzes z dwudziestej trzeciej dynastii ze spojrzeniem morskiej krowy…
– To Paweł! – zaśmiała się Ewcia.
– Może być Paweł. Zajrzałem do przedpokoju, w którym podobno zostały powieszone moje obrazy, ale okazało się, że rozmaite jaszczurki łgały na potęgę. Ponieważ jednak jestem w znakomitym nastroju i nie potrafię żywić w sobie zemsty w obliczu dwóch butelek wina, gotów jestem po raz ostatni zawrzeć z tobą przymierze, Ewo, matko rodzaju ludzkiego. Czy odtańczysz ze mną taniec pojednania? Podaj mi rękę, księżniczko perska!
– Służe ci, książę czerniakowski! Niech tylko książę nie czyni zbyt wielkich kroków, bo nie tańczy z szafą.
Wesoła para zaczęła pląsać dookoła stołu, potem wysunęła się do hollu, wreszcie do ogrodu i tańczyła na ścieżce.
– Jerzy… – szepnęła Ewcia – spojrzyj na lewo… Widzisz?
– Owszem, widzę mur!
– Spójrz wyżej… Panienka! – szepnęła Ewcia.
– Jeżeli znowu urządzisz jakiś kawał, to cię uduszę…
– Nie rób tego, bo panienka po raz drugi narobi krzyku…
Panienka z okna sąsiedniej willi patrzyła z uśmiechem na tych dwoje, którzy się bili o godzinie drugiej, a tańczą o godzinie siódmej.
– Jerzy, wiesz co?
– Co?
– Rzuć jej różę…
– Rzucę, ale doniczkę na twoja głowę!
– A ja ugryzę cię w ramię. Mówię ci: rzuć jej różę! Patrz, jaka ona śliczna…Nie taka śliczna jak ja, ale prawie. Nie szczyp mnie, bo ci podstawie nogę!
W tej chwili wyrwała mu się z ramion, podbiegła do różowego krzewu, zerwała purpurową różę i zawołała:
– Niech pani łapie! To od tego pana z przeproszeniem za awanturę.
Róża poleciała w stronę okna, a panienka chwyciła ja w locie.
– Bardzo, bardzo dziękuję! – zawołała mocno zarumieniona i prędko cofnęła się w głąb pokoju.
– Ty diable! – mówił cicho Jerzy.
– Zwracam panu uwagę, że pan przemawia do damy! Ach, jaki galant!
– Po coś to zrobiła? Co sobie ta pani pomyślała?
– Ja wiem, że pan by rzucił w kobietę nie różą, tylko cegłą albo kamieniem. Malarz! Jeszcze nie pił wina, a już wyprawia awanturę… O, ja nieszczęśliwa!
– Będziesz płakać? – zapytał niespokojnie.
– Będę, jeśli mi się zechce. Słyszy pan?
– Przede wszystkim nie mów do mnie "pan"… I nie płacz!
– A właśnie, że będę, bo ta panienka stoi za firanką i patrzy…
Panienka bynajmniej nie stała za firanką, ale Jerzy spojrzał ze strachem i uciekł.
Zjawił się dopiero na kolację i przyniósł dwie róże: jedną wręczył uroczyście matce, a druga z zakłopotaniem Ewci, która uśmiechnęła się jednym okiem tkliwie, a drugim szelmowsko. Jerzy usiadł z powagą, ale oczy mu się śmiały. Wszystkim było wesoło i jasno na duszy. Gdy rozlano wino w kieliszki, Jerzy chrząknął i podniósł się.
– Czcigodna matko i ty szlachetna, wielkiego rodu dziewico! – prawił.- Kiedy przed kilkoma dniami o godzinie szóstej rano goniłem po ulicach prastarej stolicy naszej pewnego brzdąca, nie przypuszczałem przenigdy, że było poznać po zadartym nosie i po chudych pedałach…
– Oho! – zawołała Ewcia.
– …i chudych pedałach, powtarzam! Natchnienie jednak, które jest znamieniem istot nadprzyrodzonych, wielkich poetów i wielkich malarzy, podszeptało mi, że jest to rajski ptak, którego należy chwytać za ogon, aby nie uciekł. Proszę mi nie przeszkadzać, bo jestem w transie!…Schwytałem go i tutaj przywiodłem. I oto tej istocie, która tylko na pozór cierpi na rodzaj kręćka, zawdzięczamy, o matko moja rodzona, te szczęsne chwile, ten nastrój niezmiernej radości, te kurczęta i te szparagi, i to wino, bez niej bowiem – przyznaj to, matko wielkiego malarza! – ujrzałbym własne ucho niźli te kurczęta, te szparagi i to wyborne wino po dwanaście złotych butelka. Ta dziewica, u której stóp złożyłem przed chwilą najwspanialsze kwiaty z naszych niezmiernych włości, sprawiła, że źli stali się dobrymi, a smutni się weselą. Wznieśmy przeto kryształowe puchary! Panie ministrze! Panowie, panie! Na cześć tej, co się zowie Ewa i ma buzię jak cholewa, ale serce wielkie, złote, kryształowe i pełne słodyczy. Matko! Unieś z krzesła swoją dostojność i wypij… Masz babo placek! A ta beczy!
Ewcia płakała śmiejąc się równocześnie. Rozpoczęła się dnia tego po raz drugi seria uścisków i pocałunków.
– Kiedy ja przemawiam – wołał Jerzy – zawsze wszyscy płaczą? Co, jeszcze wina? – zdumiał się widząc, że Ewcia podstawiła swój kieliszek.
– Odrobinę! – mówiła Ewcia. – Bo ja chciałabym wypić jeszcze jedno zdrowie… Pana Mudrowicza – dodała nieśmiało.