– Świetnie! – rzekł Jerzy. – Czy mam wygłosić mowę?
– Nie, nie! Ale wypijmy…
Uczynili to z milczącą powagą, po czym Jerzy wpadł w szał. Gadał, bredził, śmiał się i szalał. Tyle w nim było radości i złotej pustoty, że biły od niego ognie. Pani Zawidzka patrzyła na tego przemiłego chłopaka z tkliwością, a Ewcia tak serdecznie, jak na najukochańszego brata.
W tej chwili zaterkotał dzwonek.
– O tej porze? – zdziwiła się pani Zawidzka. – Kto to może być?
– Ktos, kto poczuł wino! – odrzekł Jerzy.
Honorcia poszła otworzyć.
Czekali w naprężeniu, wreszcie weszła Honorcia.
– Przyszedł, proszę pani, ten co był rano. Ale on jest jakiś pomylony! Pyta się, czy tu mieszka najgłówniejszy kanonik?
– Kanonik? Najgłówniejszy! – zdumiała się pani Zawidzka.
– Pan Szymbart! – krzyknęła Ewcia radosnie. – Przyszedł się dowiedzieć…
– Ale dlaczego pyta o kanonika?
– Ach, bo to cała historia, potem ją opowiem. Niech Honorcia powie, że mieszka tu kanonik.
– Dzieciom nie należy dawać wina! – Mruczał Jerzy,
A pan Szymbart wszedł rozpromieniony jak gwiazda wieczorna.
Rozdział dziewiąty
W którym Ewcia rzuca butem i zapowiada, że stanie na głowie.
Pani Zawidzka siedziała przy otwartym oknie, dziergając jakąś koroneczkę, i spoglądała czasem na syna malującego w ogródku portret Ewci. Model siedział piekielnie znudzony w trzcinowym fotelu, Apelles zaś, ćmiąc fajeczkę, którą mu wolno było zatruwać powietrze jedynie w przyzwoitej odległości od siedzib ludzkich, ustawił sztalugi na trawniku i przedziwne wyprawiał awantury. Zbliżał się do obrazu, odskakiwał i przechyliwszy głowę patrzył znużonymi oczami; potem wpatrywał się długo, bardzo długo w twarzyczkę Ewci, jak gdyby chciał ją sobie zapamiętać na wieki wieków i znalazłszy w jej wyrazie coś, czego długo szukał, zaczynał gwałtownie jeździć pędzlem po płótnie. Serdecznie z tego zadowolony albo śmiał się głośno, albo gwizdał, albo cicho sobie podśpiewywał. W pewnej chwili straszliwie zdumiona Ewcia zaczęła słuchać pilnie, albowiem malujący ją dryblas zanucił bezcennie:
"Malowałem ludzi, malowałem brzozy, alem nie malował dotąd takiej kozy, oj dana!"
Jeszcze nie przebrzmiały ostatnie dźwięki słonecznego krakowiaka, a już spotwarzona Ewcia zerwała but z lewej nogi i cisnęła go wspaniałym rzutem w dorodną postać.
"I całus, i policzek ozwały się razem" – jak mówi Mickiewicz w Panu Tadeuszu.
Malarz, zręcznie jak małpa, odbił obelżywy pocisk w locie jak piłkę, pocisk zaś, znając z natury rzeczy prawa fizyczne, odbity z wielką siłą zmienił kierunek, łagodnym łukiem paraboli przeleciał poza mur i uderzył w szybę sąsiedniej willi. W szybie musiało ze strachu pęknąć serce, bo zabrzęczała smutno i wyleciała z oprawy w siedemdziesięciu siedmiu ułamkach.
– Co się stało?! – krzyknęła pani Zawidzka
– Nic – odrzekła Ewcia. – Jerzy stłukł szybę w tamtym domu.
– W jaki sposób? – zdumiała się pani Zawidzka.
Jerzy chciał coś odrzec, ale nie mógł dokonać tej pospolitej czynności, bo zranione okno zostało otwarte i ukazała się w nim zdumiona panienka, trzymająca w prawej ręce bucik z lewej nogi, jakby na dowód, że życie dziwnie się kręci raz w prawo, raz w lewo. I ona chciała coś powiedzieć, lecz zamilkła, ujrzawszy już po raz trzeci w krótkim czasie przerażona minę Jerzego i zauważywszy, że Ewcia daje jej jakieś tajemnicze znaki, błagając dość wyraziście o milczenie. Panienka mrugnęła wobec tego figlarnie i znikła.
Pani Zawidzkiej zdawało się przez chwilę, że się jej coś zakręciło w głowie. Niczego nie rozumiała.
– Dlaczego ta panienka trzyma bucik w ręce? – spytała zdumiona.
– Bucik? – rzekł Jerzy. – To ciekawe! Czy się mamie nie zdawało?
– Może być, że mi się zdawało… – mówiła pani Zawidzka. – Ale co było z tą szybą? Czy to naprawdę ty ja stłukłeś? Co to wszystko znaczy? Czemu Ewcia się śmieje?
– Ona tak zawsze… Czy mama nie zna Ewci?
W tej chwili w głębi domu zadzwonił telefon. Pani Zawidzka podniosła się i kręcąc głową udała się do telefonu. Ewcia korzystając ze szczęśliwie nadarzonej przerwy podskoczyła do muru i zawołała zduszonym głosem:
– Proszę pani, proszę pani!
Panienka ukazała się w oknie.
– Niech mi pani prędko rzuci but… Oj prędko… A za szybę zapłaci ten dryblas… Dziękuję!
Po raz trzeci Jerzy zmienił się w słup soli i spojrzał na Ewcię, jak morderca, który obmyśla dal niej rodzaj najokrutniejszej, siedmiokrotnej śmierci. musiał jednak odłożyć na czas niejaki straszliwe zamysły, gdyż pani Zawidzka zawołała z okna dziwnie ponurym głosem:
– Ewuniu! Prędko do telefonu…
Ewcia pobiegła zdumiona. Po chwili słychać było nawet w ogródku jej pisk w nieprzyzwoicie wysokiej tonacji:
– …O, jakże się cieszę, proszę pana… Aha! Świetnie… A pan? Doskonale!…Kiedy? (Dłuższa chwila słuchania)… W niedzielę?… Oczywiście!… Po południu… Pójdziemy na lody!… Musimy pójść… Mowy nie ma, mój złocieńki… (Pisk ustał na czas dłuższy). Prawda, że ślicznie?… Nie mówiłam?… Dobrze, dobrze… dziękuję… Z wszelką pewnością… Murowane!… Do widzenia, do widzenia!
Powróciła od telefonu z wypiekami na twarzy.
– Pan Mudrowicz! – ogłosiła zwycięsko.
– Poznałam go po głosie – mówiła pani Zawidzka. – To zdumiewające.
– Prosił, żeby panią pozdrowić… Zaprosił mnie na niedzielę po obiedzie…
– Pójdziesz? – zapytał Jerzy.
– Oczywiście, dlaczegóż nie miałabym pójść? Powiadam wam, że go jeszcze pogodzę z całym światem! A tym skwapliwiej go odwiedzę, że coś się temu biedakowi porobiło z oczami. Zdaje się, że traci wzrok…
– Mówił ci o tym? – spytał Jerzy.
– Tego mi nie mówił… powiedział mi tylko, że im więcej przygląda się twoim obrazom, tym więcej mu się podobają…
– Ja jednak zabije tę poczwarę! – krzyknął Jerzy. – Niech ją mama nie zasłania, bo przecież to niesłychane, ile ja cierpię przez tego bąka.
Pani Zawidzka nie zwróciła jednak uwagi na to, że w najbliższym czasie będzie matką mordercy, gdyż zapomniawszy i o szybie, i o dziwnej panience, co się w oknie ukazuje z butem w ręce, bardzo głęboko się zamyśliła.
– Chodź, Ewciu – rzekła po chwili – mam ci coś do powiedzenia.
– Jerzy! – zawołała Ewcia odchodząc – zaczekaj na mnie w ogrodzie, bo ja ci też mam coś do powiedzenia.
– Dobrze, tylko pójdę przedtem po truciznę na szczury…
Pani Zawidzka zamknęła się z Ewcią w swoim pokoju i przez czas dłuższy tajemnie nad czymś radziły. Dziewczyna musiała być niezwykle z tej narady zadowolona, gdyż wyszła bardzo przejęta i uśmiechała się sama do siebie.
Odnalazła swego śmiertelnego i najmilszego wroga w pracowni, lecz nie weszła tam od razu, zbójca ten bowiem mógł albo zwyczajem wielu malarskich pracowni umieścić nad drzwiami kubeł z wodą, albo też stanąć w ukryciu z pędzlem umoczonym w czarnej farbie i przejechać nim po niezwykle inteligentnej jej twarzy.
– Jureczku – mówiła spoza drzwi tonem słodko przyjaznym – nie rób awantur, bo mama się położyła. Otwórz drzwi!
– Otwórz sama, diable wenecki!
– Kiedy się boję, Jureczku… A muszę z tobą pomówić!
– Napisz podanie, bo ja nie gadam z byle kim!
Ewcia na wszelki wypadek otworzyła drzwi nogą, sama zaś cofnęła się przezornie. Ponieważ nic nie zleciało z góry, a Jurek siedział na dole na pace po mydle, więc weszła ostrożnie.
– Słuchaj, Jureczku – rzekła ona – musimy się naradzić, co zrobić z tą szybą.