Выбрать главу

Wybuchnęła śmiechem przypomniawszy sobie jego pogańskie miny podczas odwiedzin u panienki z sąsiedniego domu i jego słowa, gdy ofiarując obrazek powtórzył dokładnie zdanie wedle jej przepisu. Było to wcale zdumiewające, biorąc pod uwagę znakomite jego wygadanie, skoro bowiem dostał bachmata wymowy, musiał gnać na nim na złamanie karku.

"Cos mu upadło na rozum!" – pomyślała Ewcia ze śmiechem, – "Ale temu też…" – dodała szybko, widząc z ogródka, że jakiś młody człowiek stojący przed bramą wyprawia dziwne historie.

Był to bardzo wyrośnięty młodzieniec lat około dziewiętnastu, z płową czupryną niczym nie okrytą, choć słońce paliło niemiłosiernie. Sprawiał wrażenie bardzo zabiedzonego, odziany zaś był tak smętnie, że jako strach na wróble dostałby od razu zajęcie u każdego kmiotka. Twarz miał jasną i spojrzenie tak pogodne, jak gdyby niby nie deszczu, chmur i nocy. Stał przed bramą od dłuższego czasu, i już ze dwadzieścia raz skierował palec ku dzwonkowi przy bramie i tyleż razy go cofał, jak gdyby guzik dzwonka rozpalony był do czerwoności. Wreszcie, żeby sobie dodać odwagi, przeżegnał się i wyciągnął rękę z takim strachem na sympatycznej fizjonomii, że Ewcia zawołała:

– Zaraz panu otworzę!

Młodzieniec spojrzał i chciał uciec w pierwszej chwili, bo zachwiał się na piętach. Zarumienił się, ujrzawszy Ewcię tuż przed sobą, i prawą nogę dzielnym ruchem przysunął do lewej, co miało oznaczać, że się nisko kłania.

– Do kogo pan? – spytała Ewcia uprzejmie.

– Do pana Zawidzkiego – bąknął młodzian i skłonił się raz jeszcze sposobem posuwistym.

– Proszę wejść! – rzekła Ewcia.

Młody człowiek po przejściu przez bramę ukłonił się po raz trzeci.

"Bardzo grzeczny człowiek!" – pomyślała Ewcia, a głośno rzekła: – A pan Zawidzki zna pana?

– Doskonale, proszę pani – odrzekł młodzian, zarumienił się raz jeszcze i ukłonił się po raz czwarty, zapewne, żeby było do pary. – Niech mu pani łaskawie powie, że przyszedł Rogalik.

– Kto przyszedł?

– Rogalik… Bo ja się tak nazywam, proszę pani. Nieco wesołe nazwisko, prawda, proszę pani…

– Bardzo smaczne! – zasmiała się Ewcia. – Och, przepraszam pana… Tak mi się wyrwało! Pogodny Rogalik uśmiechnął się pięknym uśmiechem i rzecz prosta – ukłonił.

– Nie szkodzi! – Rzekł wesoło. – Proszę pani… Może ja tu w ogródku poczekam na pana Zawidzkiego. Och, jakie to śliczne! – zawołała nagle ściszonym głosem, wskazując palcem na sztalugi z portretem Ewci, dotąd stojące w ogrodzie.

– To ja! – rzekła Ewcia z odrobina dumy.

– Boże, Boże! Jaki to talent z pana Zawidzkiego… Ten ci dopiero maluje, cholera! O… przepraszam…

– Za cholerę? To drobiazg… – rzekła rozradowana Ewcia. – Zaraz przyprowadzę pana Zawidzkiego.

Pobiegła szybko do pracowni z wesołą nowiną, że jakiś niezmiernie miły, chociaż mocno zabiedzony Rogalik czeka w ogrodzie.

– Rogalik?! – zawołał Jerzy. – Przyszedł biedaczyna? przynieś go tutaj!

– Sam go sobie przynieś. A kto to jest ten Rogalik?

– Złoty chłopiec – mówił Jerzy układając obrazy, które przeglądał. – Syn biednego szewca, dlatego chodzi bez butów, jak to zapewne zauważyłaś. Chce za wszelka cenę zostać malarzem… Bardzo, bardzo zdolny chłopiec… I ja, i moi przyjaciele pomagamy mu od czasu do czasu, ale nikt z nas nie wie, co on w ogóle jada…

– Biedactwo…

– Wielkie biedactwo… Najgorsze z nim jest to, że nie będzie miał za co skończyć Akademii… Przebrnął przez gimnazjum i jeden rok przetrwał w malarstwie, Bóg jeden wie, jakim sposobem. Ojciec, mizerny szewc, sam chyba smołę gryzie… Młodzieniec ma jakiś tam krewnych w Krakowie, którzy by go może przytulili i tam mógłby się uczyć dalej, ale za co będzie się uczył? Obiecałem mu, że jadąc z Zakopanego wstąpię do Krakowa i rozpatrzę się w sytuacji.

– I co, Jureczku, i co?

– Istotnie, mieszkać miałby gdzie, bo tu w suterenie u ojca nawet tego nie ma. Ale co z resztą? Biedny Rogalik…

– A taki miły… Na widok mojego portretu aż zawył z zachwytu…

– To dobry chłopak. Gdzie on jest, w ogrodzie?

– W ogrodzie. A przed brama stał przez pół godziny.

Jerzy wyszedł na schody i wyjrzał przez niewielkie okienko. Powrócił do pracowni zatroskany.

– Przecie z tego chłopca wszystko leci! – rzekł zamyślony. – Słuchaj no, Ewuniu! Wiesz, gdzie stoi szafa, z moją garderobą? Wisi tam brązowe ubranie, nieco sfatygowane, ale jeszcze dobre. Dobry kolega nie obrazi się… Zawiń to starannie, aby nie było widać, co jest wewnątrz, i połóż w przedpokoju na krześle… Musimy sprawić, aby szlachetny Rogalik wyglądał jak arcyksiążę.

– Rozumiem!

– Sama się już nie pokazuj, aby mu nie było przykro, bo to ambitny gość. Od malarza przyjmie, ale jeśli nikt o tym wiedzieć nie będzie… Zrobisz to?

– Z całego serca!

– A teraz przyślij go tutaj.

Rogalik, uprzejmie proszony, aby się raczył wspiąć na szczyty domu, ukłonił się, zarumienił, uśmiechnął i poszedł.

"Idź złoto do złota!" – pomyślała Ewcia i pobiegła badać wnętrze szafy.

Bardzo starannie przygotowała zawiniątko i po głębokim namyśle odwiedziła Honor cię w kuchni.

– Pani Honorciu kochana – powiedziała z najmilszym uśmiechem. – Pan Jerzy prosi o herbatę do pracowni… O dwie herbaty… Bo to widzi Honorcia, pan Jerzy ma gościa. Ach, byłabym zapomniała! Czy nic nie zostało od obiadu?

– Jeżeli Rolmops nie ukradł, to coś się znajdzie. Albo co?

– Bo widzi Honorcia… ten gość… z daleka przyjechał…i jest bardzo głodny. Więc pan Jerzy mówił…Rozumie Honorcia?… Gdyby tak coś do zjedzenia… Ale dużo! Ja dzisiaj nie mam apetytu, więc niech Honorcia weźmie i to, co miało być dla mnie. Honorciu najdroższa, dobrze?

Honorcia spojrzała na nią bystrze.

– Niech panienka nie kręci! – rzekła dobrotliwie. – Jeżeli przyszedł do pana Jerzego gość, to ten gość jest malarz. A jeżeli on jest malarz, to po co tyle gadać? Czy to pierwszy?

– Honorciu złota! – zawołała Ewcia ściskając poczciwą kobietę. – Jaka Honorcia jest mądra!

Zdumiał się Jerzy ujrzawszy przenośną restaurację, z którą Honorcia wkroczyła do pracowni. Zdumiał się, ale pomyślał wesoło, że Ewcia jest wprawdzie koza, ale kuta na przednie i tylne nogi. Rozmawiał przeto wesoło z kolegą Rogalikiem, który na wszelkie pytania odpowiadał ruchami głowy, rąk, nóg i tułowia, albowiem właściwy przyrząd przeznaczony przez naturę do gadania zajęty był nieustannym jedzeniem, na co Jerzy patrzył z rozrzewnioną przyjemnością.

Po upływie godziny ujrzała Ewcia stowarzyszenie malarzy złożone z dwóch osób (święty Łukasz, patron malarskich cechu, był oczywiście obecny, ale niewidzialny) zdążając ku bramie. Starszy i już sławny odprowadzał grzecznie malarskie pisklę, mierzące na oko metr dziewięćdziesiąt, ale jednak pisklę. Kolega Rogalik był przejęty, szczęśliwy, uśmiechnięty i wciąż się kłaniał, zaś kolega Zawidzki klepał go po plecach i coś do niego wesoło gadał. Młody malarzyna cisnął do wezbranej piersi tobołek takim serdecznym ruchem, że mocno zastanowiłby się ten, kto by wyrwać usiłował. Musiałby przedtem wyrwać serce z miłego Rogalika.

Ewcia rozrzewniała się tym widokiem.

"Jurek" – myślała – "zacny chłop! Ale ten Rogalik też nadzwyczajny… Kamienie będzie gryzł, a malarzem zostanie".

Zaczęła się głęboko zastanawiać nad tym, jaka straszliwa moc tkwi w sztuce, skoro człowiek ponosi dla niej najcięższe ofiary. Sama tego nie odgadnie, ale musi na ten temat pogadać z Jerzym. Jerzy dużo wie. A ona dałaby za to głowę, że gdyby Jerzemu ofiarowano nawet skarby za to, by się wyrzekł malarstwa, on w odpowiedzi na to wybiłby ofiarodawcy pokaźną ilość zębów w gwałtownym i słusznym gniewie, chociaż go można do rany przyłożyć.