Выбрать главу

Pani Szymbartowa, myślą z jakichś mroków powracająca, podniosła się ciężko z krzesła.

– Złocieńka – powiedziała Ewcia – zaraz tu wrócimy. Ja tylko coś pokażę mamusi…

– Dobrze…

Ewcia ujęła panią Szymbartową za ramię i łagodnie zwróciła się ku drzwiom. Zbolała kobieta, jak gdyby opuściła ja wola, szła pokornie. Ewcia zawiodła ją do dawnego swego pokoiku, posadziła na krześle i poczęła mówić gorąco:

– Proszę pani… Przepraszam za to, co zrobiłam. Ale to teraz nie ma znaczenia… Zosia jest bardzo chora i to jest najważniejsze. Widzi pani, co się dzieje… Proszę pani… Ja przyprowadziłam lekarza, znakomitego lekarza… Jest u pana Szymbarta…

Mogło się wydawać, że nieszczęśliwa kobieta nie rozumie ani słowa.

– Przyprowadziłam lekarza! – rzekła Ewcia dobitnie.

– Lekarza… – powtórzyła pani Szymbartowa głucho. – U nas nikt… nigdy… lekarza…

– Otóż to! – mówiła Ewcia gorąco. – Byłabym to uczyniła już dawno, ale nie przypuszczałam, że pani do tego doprowadzi… przepraszam panią… nie przypuszczałam, ze Zosia jest aż tak chora. Na litość boską! Czemu pani…

Nie dokończyła, spojrzawszy na twarz tej dziwnej matki, co dałaby sobie uciąć rękę za każdy rumiany uśmiech dziecka, a trwożącej się, że każdy obcy je skrzywdzi.

– Mogę go zaprowadzić do Zosi? Słyszy mnie pani?

– Tak, słyszę… Czy to… czy to dobry lekarz?

– Jeden z najlepszych!

– Pozna się na wszystkim?

– Tak, oczywiście…

– Ewciu… – szepnęła pani Szymbartowa. – Ona nie umrze?

– Niech pani odpuka! – zawołała Ewcia. – Ani jej się śni!

Pani Szymbartowa tak patrzyła na jej usta, jak gdyby to one miały wygłosić nieomylny wyrok. Potem nagle rzuciła się Ewci na szyję ze szlochem.

Ewcia przytuliła się do niej i mówiła szybko:

– O, droga pani!… Wszystko będzie dobrze… Spokojnie, spokojnie… Niech pani nie płacze… Niech pani nie płacze, bo Zosia jeszcze usłyszy…

Szloch pani Szymbartowej ustał jakby siłą zdławiony. Otwarła oczy i rzekła:

– Bóg cię nagrodzi, Ewuniu…Bóg cię nagrodzi… Jak ona się do ciebie uśmiechała!… Chodźmy. Zawołaj lekarza…Może on… może on… Ja wszystko zrobiłam… Pewnie źle…

Ewcia nie słyszała już ostatnich słów.

Pan doktor Różański zadrżał wszedłszy do pokoiku, w którym leżała Zosia w martwej duszności powietrza. Spojrzał ciężkim spojrzeniem na stojącą we drzwiach, pełną śmiertelnego lęku panią Szymbartową. Niecierpliwym ruchem rozgarniając firanki i wezwał Ewcię do pomocy. Uśmiechnął się do Zosi dobrym, serdecznym uśmiechem i zagadał do niej wesoło:

– Przyjaciółki naszych przyjaciółek są naszymi przyjaciółkami… Zaraz zobaczymy, czego dziewczynce brak? Ewci brak piątej klepki, ale chyba nie wszystkie panny skaczą przez okno jak kozy… Ewciu, podnieś poduszkę… Tak…tak…Kiedy teraz zapukam palcem w plecy, proszę mi nie odpowiadać: Proszę, a kto tam?" – bo powiem: "Swój!" – Ho, ho! Dziewczynka się śmieje, a Ewcia też się ze mnie natrząsa…

Wciąż tak gadał niby wesoło, lecz w spojrzeniu miał troskę.

Zosia zdziwiona i przejęta uśmiechnęła się naprawdę, gdyż pan ten był niezmiernie miły. Pani Szymbartowa patrzyła jak na czary i na gusła. Skoro ujrzała uśmiech córki, który się zjawiał coraz częśćiej od chwili wejścia Ewci i tego człowieka, serce w niej zadygotało z niezmiernego wrażenia. Ucichło jednak gwałtownie, gdy lekarz ukończył badanie i pożegnawszy Zosię wesołym i żartobliwym pozdrowieniem, poszedł do sąsiedniego pokoju. Wszyscy poszli za nim. Pani Sztmbartowa blada i zaklęta stanęła na uboczu. Lekarz usiadł i przez dłuższą chwilę nic nie mówił. Raz jeden spojrzał twardo i ciemno na zaślepioną matkę.

Wreszcie rzekł cicho, jak gdyby się obawiając, że go może usłyszeć chora dziewczyna:

– Proszę państwa, jest bardzo źle…

– Jezu!… – jęknęła Pani Szymbartowa.

– …Gruźlica mocno posunięta… Zbrodniczo zaniedbana… To dziecko zabijano na raty…

W tej chwili lekarz napotkał błagalne spojrzenie Ewci, która mu wskazywała oczami panią Szymbartową. Zrozumiał je i dodał szybko:

– …Dziewczynę można jednak uratować… Nawet z wszelką pewnością można uratować…

Pani Szymbartowa, bliska omdlenia, szeptała coś, czego nie można było rozumieć. Ewcia przysunęła się do niej i objęła ją miękko.

– …Trzeba jednak zabrać ją do leczenia natychmiast, gdyż każda chwila jest bezcenna. Dziewczynę należy wysłać do sanatorium do Otwocka na czas długi, najkrócej na rok. Wtedy będzie uratowana. Słyszy pani?

Pani Szymbartowa patrzyła w niego rozszerzonymi oczami i skinęła ciężko na znak, że słyszy.

– Panie Szymbart! – rzekł lekarz. – Kładę panu na serce troskę o ten wyjazd. Natychmiastowy wyjazd! Wyjazd taki pośpieszny, jak gdyby to były wyścigi ze śmiercią.

W pokoju drżała cisza smutna i przygniatająca.

Lekarz zaczął po dłuższej chwili mówić znowu powoli i dobitnie. Pisał potem długo recepty, wreszcie podniósł się i zbierał się do odejścia. Wtedy pan Szymbart zbliżył się do niego nieśmiało i zaczął szeptać.

– Nic! – odrzekł lekarz. – Przecie to przyjaciółka Ewci… Moje honorarium ofiaruję na auto dla tej biednej dziewczynki. Bądź zdrowa, smarkulo… Idź do licha, czemu się mnie czepiasz? Wynoś się! Daj mi od czasu do czasu znać, co słychać… Odczepisz się wreszcie, czy nie? Dość, dość, bo mi żebra połamiesz! Moje uszanowanie…

Pan Szymbart poszedł odprowadzić lekarza do drzwi. Gdy powrócił, miał twarz szarą. Usiadł ciężko i mówił:

– Bóg cię zesłał, Ewuniu… I ten lekarz, zacny człowiek… Lecz co my zrobimy, co my zrobimy?

– Z czym? – spytała Ewcia.

– Na miesiąc pobytu w sanatorium może się znajdzie, a co potem?

Ewcia zmarszczyła czoło w głębokim zamyśleniu.

– Znajdzie się! – zawołała ściszonym głosem. – Żebym miała stanąć na głowie!

Nikt nie mógł zrozumieć, dlaczego w tej dziwacznej pozycji Ewcia potrafi zdobyć pieniądze. Jakoś lżej jednakże westchnął pan Szymbart, a pani Szymbartowa spojrzała na nią z takim zdumieniem, jak gdyby Ewcia już stanęła na głowie.

Rozdział dziesiąty

w którym Ewcia przysparza stolicy dwóch elegantów najwyższej klasy

Jerzy nie uszanował świętej niedzieli i rozpoczął dzień od awantury.

– Gdzie jest mój czerwony jedwabny krawat? – wołał, wsadziwszy zatroskaną głowę w głąb szafy.

Ponieważ szafa nie odpowiadała, powtórzył pytanie, zwróciwszy się w stronę matki i Ewci, siedzących przy śniadaniu. Pani Zawidzka wyraziła domysł, że może Jerzy zgubił krawat w podróży do Zakopanego. Malarz oświadczył w tonie rozjęczanym, że najwspanialszego swojego krawata nie zabierał w góry. Ewcia nie złożyła żadnego oświadczenia.

– Ha! – zawył Jerzy. – A gdzie jest moja jedwabna koszula?

Ponieważ i tego nikt nie mógł odgadnąć, poczęto snuć śmiałe przypuszczenia, wśród których najśmielszym było posądzenie Rolmopsa o kradzież, było to jednak posądzenie oczywiście niesłuszne, bo chociaż mogło się zdarzyć, że kundel w przystępie nagłego obłędu mógł zjeść krawat, nie mógłby jednak pożreć i strawić koszuli. Wobec tego Jerzy był bliski zrozpaczonego zamiaru rozwalenia głową twardej szafy, zanim to jednak wykonał, krzyknął po raz trzeci, zauważywszy brak jednej pary pończoch, jednej pary rękawiczek odświętnych i jednej chustki do nosa. Wtedy dopiero osłabnął, zatoczył się, jak gdyby na szlachetną jego głowę spadła z piątego piętra cegła, usiadł na krześle i głucho jęczał. Jawnym się stało, że niepojęta strata najwytworniejszych części garderoby musiała mu coś pomieszać w rozumie.