Pani Zawidzka zawezwała Honorcię, która przysiągłszy na cienie ojców i dziadów, że nie ma pojęcia, kto mógł poczynić te straszliwe spustoszenia, poradziła życzliwie Jerzemu, żeby odmówił gorącą modlitwę do św. Antoniego, patrona rzeczy zgubionych. Malarz zamiast usłuchać dobrej rady, łypał oczami i od czasu do czasu chwytał się rękami za głowę mołojecką. Nagle znieruchomiał, bo ostatnim błyskiem świadomości zauważył, że milcząca Ewcia nasypała do herbaty trzy łyżeczki soli, a na jajko na miękko, z którego nie odtłukła skorupki, sypie cukier. Czujny jak szatan czyhający na zbladła z trwogi duszę, począł patrzeć pilnie i spostrzegł jeszcze bardziej zdumiony, że Ewcia zaczęła mieszać herbatę widelcem, co mu się wydało wynalazkiem całkowicie nowym.
– Oho! – mruknął. – W tym coś jest…
Ale co mogło być? Przecie Ewcia nie mogła zabrać ani krawata, ani potężnie rozrosłych rękawiczek, za obszernych nawet na jej nogi. Coś jednak wie! Jerzy postanowił nie spuszczać z oka tej zbrodniczej duszy. Przyszło mu na myśl, że Ewcia mogła ukryć jego odświętne stroje, aby mu urządzić psotę. Gdyby jednak tak było, uśmiechałaby się „pod wąsem”, a nie posypywałaby skorupki jajka cukrem, co dowodziło niewątpliwej rozterki ducha.
Czując na sobie świdrujący wzrok Jerzego, Ewcia zaczęła mówić bez ładu i składu o wczorajszej awanturze u Szymbartów i o dzisiejszych odwiedzinach u pana Mudrowicza. Zwracała się tylko do pani Zawidzkiej i ani razu nie spojrzała w stronę Jurka.
„Coś ty kręcisz, małpiszonie!” – pomyślał Jerzy, a głośno złożył uroczyste oświadczenie: – Jeżeli moje rzeczy nie znajdą się do wieczora, zapowiadam mamie, że podpalę dom! Czy wszyscy słyszeli? W tej chwili jest godzina dziesiąta piętnaście. O godzinie ósmej wieczorem stanie się nieszczęście. Ktoś sobie żarty ze mnie stroi!
– Ani ja, ani Ewcia! – rzekła pani Zawidzka. – Poszukaj jeszcze w pracowni.
– W pracowni byłem przed godziną. Nie widziałem tam żadnej koszuli. Jedwabnej koszuli! Kogo tam znowu przyniosło? – zakrzyknął, usłyszawszy dzwonek.
Honorcia oznajmiła, że niejaki pan Rogalik zapytuje z ukłonem, czy może być przyjęty, chociaż o tak wczesnej porze, na minut pięć? Zanim Jerzy zdołał odpowiedzieć, że gotów jest udzielić nadzwyczajnego posłuchania panu koledze Rogalikowi, stało się coś niezwykłego: Ewcia zerwała się z krzesła i uciekła pędem sarny, która otrzymała wiadomość, że wilk jest w pobliżu.
– Czemu ona uciekła? – zapytała zdumiona pani Zawidzka.
– Furie ją gonią! – odrzekł jej syn głosem z grobu. – Za chwilę się dowiemy. Niech Honorcia poprosi pana Rogalika.
Do pokoju nie wszedł pan Rogalik. Do pokoju weszło słońce. Do pokoju wszedł królewicz z bajki. Wszedł arbiter elegantiarum, świetny dandys, kawaler d'0rsay, książę Walii. Pan Rogalik, lecz jakże odmieniony: w pięknym, brązowym ubraniu, z czerwonym jedwabnym krawatem na niezłomnej szyi, w koszuli jedwabnej w czerwone paski i we wspaniałych, niezwykłej cienkości pończochach. Z kieszonki na piersi jak płomień wychylała się jedwabna chusteczka. Musiało być coś płomieniście olśniewającego w tej wybornej postaci, bo Jerzy zaniemówił ze zdumienia, albowiem kolega Rogalik pysznił się jego krawatem, jego koszulą itd., itd. Przywitawszy się dwornie z panią Zawidzką, wyszczerzył w uśmiechu niesłychaną ilość zębów (zęby nie były własnością Jerzego) i rzekł nieśmiale:
– Przyszedłem się panu pokazać w tych wszystkich wspaniałościach… Nigdy nie marzyłem o czymś podobnym… Bo to, proszę pani, pan Jerzy ofiarował mi i to ubranie, koszulę, i to wszystko…
Pani Zawidzka uśmiechnęła się do świetnego dandysa, na syna jednak spojrzała z odrobiną smutku, słusznie rozumując, że jej syn pierworodny zwariował od samego rana najpierw bowiem ofiarował miłemu Rogalikowi rozmaite rzeczy, a potem groził spaleniem domu, jeżeli się nie znajdą do wieczora. Po czym pozostawiła młodzieńców samych i poszła szukać Ewci, aby jej oznajmić, co i jak się stało.
Kolega Rogalik uśmiechnął się raz jeszcze, jeszcze raz uścisnął dłoń Jerzego i rzekł:
– Proszę pana! Pan jest najzacniejszym człowiekiem na tym złym świecie. Ja zaś długo się wahałem, czy mogę przyjąć rzeczy tak kosztowne, lecz pomyślałem sobie, że nie wolno mi odmową robić panu przykrości. Jednego jednak przyjąć nie mogę!
– Czego pan nie może przyjąć? – zapytał Jerzy głosem, który i ciemną barwą, i niską temperaturą przypominał mrożoną kawę.
– Pieniędzy – rzekł cicho Rogalik. – To już za wiele. I ubranie, i koszula, i krawat, i jeszcze do tego pieniądze
– Ja panu dałem pieniądze?
– Niech pan nie udaje – zaśmiał się serdecznie Rogalik. – Włożył pan do kieszeni kamizelki trzydzieści jeden złotych… Byłbym już onegdaj je odniósł, ale dopiero dziś znalazłem… Dlatego przyszedłem o tak wczesnej porze.
– Trzydzieści jeden złotych! – krzyknął Jerzy. – O żmijo!
– Co pan mówi? – zdumiał się Rogalik.
– Nic, nic… Ja tak do siebie… Panie Michałku kochany! Przyjął pan ubranie, musi pan przyjąć i to, co było w ubraniu.
– Ależ to niepodobieństwo!
– Musi pan! Żadne niepodobieństwo… Między nami malarzami… Daję słowo, że gadać z panem nigdy już nie będę, jeśli pan nie weźmie tych parę groszy.
Tak długo prosił, że Rogalik rzekł wreszcie:
– Dobrze, wezmę je, ale tylko jako pożyczkę. To rzekłszy, poprawił nabożnym ruchem jedwabny czerwony krawat, wygłosił siedem słów górnie brzmiących i pełnych uwielbienia dla Jerzego, ukłonił się również siedem razy i wyszedł na ulicę, na której przechodnie tylko dlatego nie padali przed nim na twarz, że właśnie nikt ulicą nie przechodził.
Jurek zaś schwycił się raz jeszcze tego dnia rękami za głowę i wył cicho, a boleśnie:
– Stracony na wieki mój przecudny krawat, stracona na wieki moja jedwabna koszula!
– Czemu tak zawodzisz? – spytała wchodząc pani Zawidzka.
– Czemu tak zawodzę? Posłuchaj tylko…
I opowiedział, jak to ten potwór, ten wąż, ten czort, ta młoda czarownica, słowem: ta Ewcia miała na jego prośbę przygotować dla Rogalika ubranie i jak samowolnie dodała do ubrania najwytworniejsze części jego garderoby, żeby zaś Rogalik wspaniale wystrojony mógł wieść życie ponad stan, włożyła do kieszeni ubrania cały swój majątek.
– Już mnie coś tknęło, kiedy wczoraj pożyczyła ode i mnie osiemdziesiąt groszy na tramwaj! Słyszała mama o czymś podobnym? Trzydzieści jeden złotych ofiarowuje biednemu chłopcu, którego widziała przez pięć minut, a sama pożycza na tramwaj.
– Ona oddałaby biednemu ostatnią koszulę – rzekła pani Zawidzka.
– Niech oddaje, ale czemu przy sposobności oddaje i moje? Jak chciała zrobić kawał, mogła wybrać inną, ale ona – ziółko! – starannie wybrała wszystko najlepsze.
Zaraz na ten temat z nią pogadam, że jej oko zbieleje. Gdzie ona jest?
– Jureczku! – rzekła pani Zawidzka. – Tylko bez awantur! Tobie zostało jeszcze wiele i koszul, i krawatów, a ona oddała ostatni swój grosz. Poza tym pojęcia nie mam, gdzie jest Ewcia. Chyba pod ziemię się zapadła!
– Nie może być! – zawołał Jerzy zaniepokojony. – Ależ trzeba szukać jej natychmiast… Wszędzie jej mama szukała?