– Wszędzie.
– Z domu chyba nie wyszła?
– Nie wiem. Musiała się ciebie przestraszyć…
– Ona mnie? – zaśmiał się Jerzy boleśnie. – Ona tak się mnie boi jak koza kapusty. Przecie ona wczoraj zmogła nawet panią Szymbartową. A nie ma jej przypadkiem na strychu?
– Strych zamknięty, piwnica też…
– Oj! – myślał Jerzy głośno. – Licho wie, co jej może strzelić do głowy… Przez ten głupi krawat i jeszcze głupszą koszulę.
Pani Zawidzka uśmiechnęła się.
– Nareszcie! Idź jej teraz szukać. Biedactwo miało wczoraj przejścia u Szymbartów, dzisiaj wybiera się do Mudrowicza, a w międzyczasie musi uciekać przed tobą.
Jerzy poskrobał się w głowę i poszedł na poszukiwania. Przetrząsnął cały dom, obszedł wszystkie zakamarki, wreszcie wyszedł – już naprawdę zatroskany – do ogródka, aby spojrzeć, czy jej nie ma na dachu, dość słusznie rozumując, że osoba tak sprawna i pomysłowa mogła tam wleźć po rynnie. Na dachu siedział jedynie wróbel.
– Ewciu! – zawołał Jerzy. – Ewuniu! Wróbel uciekł, a Ewcia się nie ukazała.
– Zdaje się, że narobiłem bigosu – mówił Jerzy sam do siebie. – Ewuniu! – wrzasnął dodatkowo, niemal z rozpaczą.
– Czy pan kogo szuka? – odezwał się głos poza nim. Jerzy obejrzał się szybko i zobaczył pannę z orzechowymi oczami, wyglądającą spoza niskiego muru, co dzieli dwie sąsiadujące wille. Musiała stać albo na drabince, albo na krześle.
– Tak, proszę pani! – odrzekł Jerzy kłaniając się. – Ewcia gdzieś mi się zapodziała… Nie widziała jej pani przypadkiem?
– Niedawno widziałam jedynie wychodzącego od państwa jakiegoś świetnego młodzieńca, który miał prześliczny, czerwony krawat…
Jerzy spojrzał szybko na panienkę, badając, czy z niego nie kpi, panienka jednak uśmiechała się tak niewinnie, jak gdyby próbowała przed chwilą doliczyć do trzech i nie zdołała dokazać tej wspaniałej sztuki. Chciał krzyknąć wniebogłosy: „To był kiedyś mój krawat!” – ale zdławił w sobie boleść tego okrzyku i zapytał podejrzliwie:
– Czy pani dawno siedzi na tym murze?
– Dość dawno… Albo co?
– I nie widziała pani Ewci?
– A czemu pan jej szuka? Czy pan ją chce zabić? – mówiła śmiejąc się.
„Ta też kręci… – pomyślał Jerzy. – Oho! Baby zrobiły spółkę…” – Potem rzekł głośno: – Gdyby pani przypadkiem zobaczyła Ewcię, niech jej pani powie, że wszystko się wyjaśniło i że moja matka bardzo jest zaniepokojona jej zniknięciem.
– A pan?
– Ja to jakoś przeżyję – odrzekł Jerzy ponuro.
– A czemu pan zaglądał aż na dach? I czemu pan wołał tak ślicznie: „Ewuniu”?
– Kobiety są strasznym wynalazkiem! – jęknął Jerzy w głębi duszy.
– Widać, że i pan jest zmartwiony – mówiła panienka z takim uśmiechem, że zdawało się: złoty promyczek spływa z prześlicznych jej oczów. – Ale niech się pan nie martwi! Ja jestem upoważniona do rozmów na temat wieczystego pokoju… Czy pan złoży na moje ręce przyrzeczenie, że pan nie pociągnie Ewci do odpowiedzialności za krawat, koszulę…
Zawahała się na chwilę, jak gdyby zapomniała roli, lecz gdy następne słowa podszepnął jej niewidzialny sufler, dodała szybko:
– …aha! Za pończochy i rękawiczki? Czy pan przyrzeka? Jerzy zaśmiał się głośno:
– Niech pani powie temu potworowi, co tam siedzi za murem i zapewne ciągnie panią w tej chwili za nogę, że na razie ujdzie z życiem, do następnej awantury oczywiście. Aha! I niech jej pani powie, że zawdzięcza to jedynie pani, Ewciu, słyszysz?
Na murze ukazały się dwie ręce, a za chwilę ponad murem zadarty nosek, wreszcie z małpią zręcznością wygramoliła się na mur cała osoba, po lewej stronie oblicza jeszcze zatrwożona, po prawej już uśmiechnięta.
– Panno Basiu! – zawołała. – Pani jest aniołem! A ty szatanie, łap mnie, bo skaczę!
Jerzy nie miał czasu wyciągnąć ramion, a Ewcia już skoczyła. Wprawdzie Jerzy chwycił ją w locie, lecz pocisk był tak ciężki i z takim cisnął się rozmachem, że najpierw na trawę wykopyrtnął się Jerzy, a na niego, potem przez niego przekopyrtnęła się Ewcia.
– Widziała pani? – zawołał Jerzy podnosząc się z ziemi. – Tak się z nią zaczyna wieczysty pokój. Ewcia zaś już tłumaczyła pani Zawidzkiej, dlaczego tak rozrzutnie wystroiła Rogalika. Jerzy zbliżył się i słuchał.
– Proszę pani! Jerzy powiada do mnie najpierw, aby Rogalikowi dać ubranie. A potem to się zamyślił i dodał:
„Zróbmy tak, żeby wyglądał jak arcyksiążę!” – O, jesteś, Jureczku! Zaprzecz, że tak nie powiedziałeś.
– Powiedziałem i cóż z tego?
– Jak to „cóż z tego”? Czy arcyksiążę może mieć ubranie i nie mieć koszuli? Czy może chodzić bez krawata? Zrozumiałam, że pragniesz naprawdę go jako tako odziać. Jednego mi tylko żal… Tego mianowicie, że mu nie dałam butów, a już je miałam w rękach.
– Buty sobie kupi – odrzekł Jerzy zjadliwie. – Znalazł przecie w kamizelce trzydzieści jeden złotych.
– Och! – jęknęła Ewcia. – Skąd o tym wiesz?
– Rogalik jest honorowym człowiekiem. Przyszedł je zwrócić…
Na twarzy Ewci ukazało się nagłe przerażenie.
– I ty je przyjąłeś?
– Chciałem, pomyślałem sobie jednak, że nawet arcyksiążę bez pieniędzy byłby zwyczajnym łapserdakiem.
– Jureczku! – zawołała Ewcia. – Gotowa jestem powtórzyć za Basią, że jesteś znakomitym człowiekiem.
– Za jaką znowu Basią? – zdumiała się pani Zawidzka. – Co wy wygadujecie?
– Basią, proszę pani, jest to panienka z naprzeciwka – mówiła Ewcia niewinnie – do której Jurek robi wciąż oko i dlatego – pamięta pani? – chciała w niego rzucić butem.
– Jerzy, co to wszystko znaczy?
– To znaczy, proszę mamy, że ja tego brzdąca upiekę na rożnie, potem ją położę na lodzie, aby ostygła, i znowu będę piec.
– Wart Pac pałaca! – zaśmiała się pani Zawidzka. – Ewciu! Czy ty byłaś przed chwilą u tej Basi?
– Tak, proszę pani. To rozkoszna panienka i bardzo mądra. A oczy ma jak marzenie. Zdaje się, że będziemy w wielkiej przyjaźni…
– A cóż ona robi?
– Zdaje mi się, że studiuje historię polskiego malarstwa. Wciąż się wpatruje w jakiś obrazek.
– Oszaleję! – mruknął Jerzy i wyszedł z taką miną, jak gdyby szedł na własny pogrzeb.
Pani Zawidzka patrzyła i słuchała wszystkiego zdzwiona.
– Co jemu się stało? – spytała.
Ewcia zamyśliła się, pokręciła głową i rzekła z powaga:
– Proszę pani… Już wielki czas, aby Jurka ożenić!
– Co takiego?
– Ja wiem, co mówię… I chyba ja się tym zajmę, on sam nigdy się na to nie zdobędzie!
Pani Zawidzka wzruszyła ramionami, głęboko przekonana, że i jej synowi, i Ewci upał pomieszał coś w głowach. Nie mogła zastanowić się nad tym głębiej, gdyż przyszedł pan Szymbart z uroczystą wizytą do Ewci, aby jej podziękować za wczorajsze bohaterstwo i oznajmić, że Zosia wyjedzie za trzy dni i że sama nadzieja wyjazdu znacznie ją ożywiła. Zwierzył się następnie ściszonym głosem, że pani Szymbartowa przyszła wreszcie do siebie, wypłakała się serdecznie i obficie, a wspominając Ewcię, wznosi oczy w stronę nieba.
– Moja żona kazała ci powiedzieć, Ewuniu, że gdybyś chciała do nas powrócić, kwiaty rozsypie przed drzwiami.
– To na nic – odrzekła uszczęśliwiona dziewczyna – bo wyszłam oknem i wrócę przez okno, ale dopiero przed samym powrotem ojca.
– Zresztą – mówiła śmiejąc się pani Zawidzka – musiałaby i od nas uciekać przez okno, bo my jej nie wypuścimy.
– Siedem miast walczy o moją osobę! – zawołała Ewcia radośnie. – Panie Szymbart! Czy wie pan, dokąd ja idę dzisiaj po obiedzie? Niech się pan trzyma mocno krzesła, bo pan zleci: do pana Mudrowicza.