Выбрать главу

– Ha! – rzekł ów zdziwiony. – Czy mam stanąć na straży?

Ewcia poszła do pana Mudrowicza bez zbrojnej asysty, niosła natomiast kilka róż z ogródka pani Zawidzkiej, która szepnęła jej przy pożegnaniu:

– Ewciu, pamiętasz?

– Oczywiście! Niech Jurek przygotuje mowę.

Już z ulicy zauważyła Ewcia, że okna w mieszkaniu pana Mudrowicza są szeroko otwarte, czyli że do posępnej twierdzy obojętnego na wszystko smętku mógł wpłynąć świeży powiew. Ba! Z podstawy tych okien wytryskały płomienie: czerwone pelargonie.

„Jeżeli jeszcze ten wilkołak Paweł – pomyślała Ewcia – będzie miał kwiat w butonierce, nastąpi koniec świata”.

Człowiek-widmo nie przystroił się jednak kwiatem, lecz – co było dziwniejsze – usiłował z niebieskiej porcelany swoich oczów wykrzesać przyjemny błysk na widok dziewczyny. Wprawdzie z równym powodzeniem mogłaby krowa morska zaśpiewać neapolitańską piosenkę, Ewcia jednak oceniła w locie dobre chęci tego żałobnika, który – zdawało się – nosił w sobie wszystkie bóle, cierpienia i zmartwienia Starego Miasta.

– Jak się miewamy, panie Pawle? – rzekła Ewcia przyjaźnie. – Pan jest?

– A gdzieżby się podział? – odpowiedział ten żywy karawan i tak był głęboko przekonany, że udało mu się zrobić niesłychany dowcip, że z zachwytu zamknął oczy.

Ewcia weszła śmiało i z odrobiną hałasu do znanego jej pokoju, lecz przystanęła w drzwiach i zawołała:

– Panie Boże Wszechmogący!

Nie: – „Boże!” – ani nie: – „Ach Boże!” – bo taki wykrzyknik choć nabożny, byłby zbyt chudy na widok rewolucyjnych zmian poczynionych tu w przeciągu tygodnia. Przez pokój ten musiał przejść Herkules i dokonać w nim swojej trzynastej pracy. Musiał przez ten pokój przewiać tajfun, co wymiótł zakurzoną stęchliznę. Smutna pieczara smoka zmieniona została w przybytek wcale radosny: na ścianach wisiały wspaniałe obrazy Zawidzkiego; ceratowa kanapa została wyniesiona i zapewne spalona nad brzegiem Wisły; na miejscu rozkraczonego i zarzuconego szpargałami stołu pyszniło się biurko, na którym w srebrnych ramkach stały dwie fotografie i wazon z kwiatami; podłoga pokryta była wzorzystym dywanem; zniknęły stare krzesła; nawet sympatyczny piec został dokładnie wymyty jak komin w okresie Wielkanocy. Ewcia nie wierzyła własnym, w tej chwili bardzo szeroko otwartym oczom.

W tym pokoju nie było nikogo, lecz drzwi od sąsiedniego były uchylone. Ewcia czuła, że stoi za nimi pan Mudrowicz i wiedziała z całkowitą pewnością, że nie śmie wejść na jej przywitanie, sam zapewne zatrwożony swoją rolą króla Odnowiciela. Jest z pewnością wzruszony, a może, może nawet odrobinę szczęśliwy. Ewcia zaś była naprawdę wzruszona. Przecie ten stary, smutny człowiek uwierzył jej słowom zielonym, niedowarzonym słowom, lecz mającym kształt serca.

– Proszę pana, proszę pana!… – zawołała gorąco. Pan Mudrowicz wyszedł spoza drzwi, nieśmiały i jakby zawstydzony. Ją coś pchnęło, bo nie namyślając się rzuciła się w jego objęcia. A on mówił cichym, głębokim głosem:

– A co, Ewciu, a co?… Tak, jak mówiłaś… Witam cię drogie dziecko…

Tulił jej głowinę do piersi i gładził ją ręką.

– Co to? Przyniosłaś mi róże?… Co ci się stało?

Pytanie było uzasadnione, bo Ewcia nagle aż usiadła na nowym fotelu i patrzyła na niego jak na zamorskie dziwo. Pan Mudrowicz czy nie pan Mudrowicz? W ciemnogranatowym odzieniu niemal wytworny; krawat w złote prażki. Ogolony chyba najostrzejszą brzytwą świata. Wysoki, prosto się trzymający pan Mudrowicz był imponujący. Nowej twarzy kupić wprawdzie nie mógł, lecz na tej dawnej, starej i brzydkiej zjawiły się przebłyski radosnego zakłopotania. Uśmiechnął się wstydliwym uśmiechem i rzekł:

– Kapelusz też mam nowy…

– Nie może być!

– I laskę…

– Nie może być!

Pan Mudrowicz przykrył oczy powiekami i dodał bardzo cicho:

– Zdaje mi się też, że i duszę mam jak gdyby nową…

– A nie mówiłam? Tylko się ogolić! Usłyszawszy to, zaśmiał się głośno były pan Mudrowicz, a Ewcia za nim.

– Widzisz, Ewuniu – mówił on – rozmyślałem długo nad wszystkim… Nad tym, co było i co jest… To ty, dziecko, pokazałaś mi światełko… jedną iskierkę… Ale to wystarczyło. Zacząłem się zastanawiać, czy warto unikać słońca i ludzi? Gnuśnieć, obrastać mchem, oddychać stęchlizną, rozdrapywać rany… Ty nie znasz mego życia – (Ewcia przybladła) – wiedz o tym jedynie, że było ono bardzo, bardzo smutne… Przyszedłem do przekonania, że pławienie się w czarnej wodzie smutku jest sprawą nierozumną. Nie powiem ci od razu wszystkiego, co mi przyszło na myśl. Wiele, wiele rzeczy! Kiedyś może się dowiesz… Te wszystkie nowe graty i te kwiatki, i ten mój strój to drobiazg. To tylko teatr… Wiesz ty jednak, Ewuniu, czego ci się udało dokonać?… Udało ci się poruszyć we mnie coś…

Glos mu zadrżał i pan Mudrowicz przesunął ręką po czole.

– … Po co ja żyłem na tym świecie? – mówił gwałtownie, z nagle obudzoną namiętnością i jakby z żalem. – Byłaś tu przed tygodniem, a ja przez siedem nocy rozmyślałem nad tym: co ja czyniłem przez tyle, tyle lat?… Mówię o tym do ciebie, choć jesteś maleńka, choć masz dopiero szesnaście lat. Ale to przecie wszystko jedno! Zanim ty przemówiłaś do mnie, nie przemawiał do mnie nikt. Ja byłem zły czy oschły, czy jaki tam! Dlaczegóż ktokolwiek miał być inny wobec mnie? Może mi się uda teraz przekonać chociażby ciebie tylko, mała dziewczynko, że na coś się przydam jeszcze… Uwierzyłem ja tobie, teraz ty uwierz mnie…

– O, jak panu serdecznie wierzę!

– To dobrze, to dobrze… Nie mówmy już o tym… Stało się! Przenicowałaś mnie na stare lata… Może jednak wiedział Pan Bóg, co robi, że przystał do mnie takiego złotego pędraka… Nie wysłuchałbym zapewne pierwszego nawet słowa, gdyby ktoś inny przyszedł mnie gromić i nawracać. A z tobą, mała dziewczynko… Ale naprawdę nie mówmy już o tym! Powiedz mi, co ty robiłaś i co się z tobą działo?

Pan Mudrowicz, były odludek, mało – widać – znał kobiety, skoro tak nieopatrznym pytaniem odkręcił kurek wodociągu.

Ewcia, zaprawna w długodystansowym gadaniu, przeszła sama siebie. Jak Wojski zaczerpnąwszy oddechu, rozpoczęła opowieść siedmiu dni, zacząwszy ją od owego wspaniałego pokropionego winem wieczoru, podczas którego troje istot ponad miarę szczęśliwych wzniosło zdrowie pana Mudrowiecza.

– Doskonałym winem! – terkotała Ewcia. – Musiał pan mieć czkawkę… A pani Zawidzka miała łzy w oczach. Czy pan wie, że ile razy wspomni kto u nas pańskie nazwisko, to wszystkim oczy się śmieją?… My pana uwielbiamy, słyszy pan? – uwielbiamy! A ja panu przysięgam, że pani Zawidzka codziennie modli się za pana.

Pan Mudrowicz słuchał w oszołomieniu. Chciał coś rzec, lecz roztrajkotana Ewa nie raczyła go dopuścić do słowa, wobec czego dowiedział się: o portrecie i o wybitej szybie, o biednej Zosi Szymbartównie, o ślicznej pannie Basi i o Rogaliku, o stu rzeczach i jeszcze jednej. Każde słowo Ewci było maleńkim lusterkiem, co odbiwszy w sobie promień słoneczny, rzucało nagły błysk na twarz pana Mudrowicza. Z brzydkiej tej twarzy można było odczytać bardzo bystrymi oczami, że temu człowiekowi jest w tej chwili dobrze; że jeszcze nieśmiało się cieszy, lecz coraz więcej oswaja się z niespodziewanym szczęściem; że dziecinnej, śmiesznej i wesołej, i smutnej opowieści dziewczyny słucha zachłannie jak wielkiej nowiny. A dziewczyna ani myślała kończyć swojej opętanej gadaniny. W ten sposób dowiedział się stary samotnik, co dotąd jedynie wieczorami wychodził z domu i uciekał przed każdym spotkaniem, o wszystkim, co się działo o dwa kroki, za najeżonym murem jego samotności, wśród dobrych ludzi. Chcą oni być dobrzy nawet dla niego, nawet dla niego…