Выбрать главу

Wyszli z cukierenki, za czym Rogalik ukłonił się dwa razy panu Mudrowiczowi, a trzy razy Ewci i poszedł pokazać swój krawat tej reszcie mieszkańców Warszawy, która go jeszcze dotąd nie widziała.

– A teraz pan mnie odprowadzi… – mówiła Ewcia jakoś dziwnie niepewnie. – To niedaleko… To już bardzo niedaleko… Miły chłopak, prawda?

– Bardzo miły!

– Tędy… tylko przez tę ulicę jeszcze… Pan Mudrowicz spojrzał na nią uważnie, bo Ewcia stała się jakaś niespokojna, ale nic nie powiedział.

– To już tu…- mówiła ona cicho. – O, ten dom, który pan ocalił… Prawda, jaki przyjemny dom?…

– Ewuniu! – szepnął stary człowiek. – Zrobiłaś mi dziś wielką, wielką przyjemność… Dziękuję ci z całego serca. Kiedy się znowu zobaczymy?

– Alboż my się już żegnamy? Proszę pana…

– Co moje dziecko?

– Czy pan pamięta, co mi pan przyrzekł?

– Pamiętam…

– I dotrzyma pan?

– Zapewne…

– W takim razie… Oj, jak mi w gardle zaschło!… Ja mam do pana jedną szaloną prośbę… Gwałtu, jak mi serce bije… Pan wie, jak ja pana kocham… Otóż jest taka sprawa… Pani Zawidzka…

– Co pani Zawidzka?

– Pani Zawidzka błaga pana przeze mnie… błaga pana, aby pan był tak dobry… Bo widzi pan, pani Zawidzka chce panu podziękować osobiście… Więc powiada do mnie: „Uproś pana Mudrowicza, niech dzisiaj w niedzielę…”

Pan Mudrowicz cofnął się w zdumieniu.

– Co w niedzielę?

– „…niech odwiedzi nasz dom… Jako największy przyjaciel… Przyjmiemy go całym sercem…” To pani Zawidzka tak powiedziała… A ja jeszcze serdeczniej proszę… Proszę pana! Pan mi przyrzekł… Ja nie mam żadnej innej prośby, tylko tę jedną. Pojęcia pan nie ma, jak panu będzie dobrze! O, drogi panie!

Pan Mudrowicz patrzył w twarz Ewci i zdaje się, że sam nie wiedział, czy śmiać się, czy gniewać? Ujrzawszy jednak jej minę i zastrachaną, i pełną nadziei, i smutną, i wesołą, rzekł:

– Istotnie! Tak chytrej kobiety, jak ty, dotąd jeszcze nie widziano. Czy nie zwolnisz mnie z przysięgi?

– Nigdy! – zawołała Ewcia.

– I to jest wdzięczność za lody! – zaśmiał się pan Mudrowicz niepewnie.

– A czy pan wie, co u nas dzisiaj będzie na kolację? – rzekła Ewcia z dumą.

Pan Mudrowicz nie słyszał jednak tej zachęty, bo się sam z sobą mocował.

– Chodźmy! – rzekł cicho. – Jestem przekonany, że mnie kiedyś zaprowadzisz do piekła.

– Mnie nawet w piekle nie przyjmą! – krzyknęła Ewcia straszliwie szczęśliwa.

Rozdział jedenasty

W którym jeden malarz został pogorzelcem, a drugi z wielkiego szczęścia omal nie postradał rozumu.

Pan Mikołaj Zawiłowski, wielki przemysłowiec, przybył do Warszawy w celu leczenia żony, której groziła utrata wzroku. Powierzono ją opiece najznakomitszych specjalistów, lecz leczenie miało trwać długo i nieprzerwanie; dlatego pan Zawiłowski kupił willę obok Zawidzkich, spokojną i zaciszną, dokąd sprowadził meble z prowincji. On z córką zajmował parter, pani Zawiłowska zaś przebywała stale w zaciemnionych pokojach pierwszego pietra. Panna Basia, anioł opiekuńczy uwielbianej matki, nie odstępowała jej prawie nigdy i z największym trudem udawało się czasem ojcu namówić ją na wyjście do miasta, całą jej przeto radością był niewielki ogródek przy willi. Radość ta, dotąd smutna, powiększała się wspaniale po poznaniu Ewci. Wprawdzie panna Zawiłowska miała już lat dwadzieścia dwa, lecz pozbawiona towarzystwa całym sercem przylgnęła do tej uroczej dziewczyny, ponad wszelki podziw inteligentnej i bystrej, wesołej i pełnej prześlicznej pogody. Pannę Basię wzruszyło głębokie współczucie Ewci, kiedy usłyszała o nieszczęściu pani Zawiłowskiej. Dziewczyna, czuła na wszelka niedolę, miała łzy w oczach. Widok tych łez wystarczył, by panna Basia pomieniała się na serca z Ewcią, która jako że z lekarskiej pochodziła rodziny, poczęła wymownie i gorąco przekonywać starszą przyjaciółkę, iż jej matka wzrok odzyska. Przyjaźń, pokropiona serdecznymi łzami jak kwiat srebrna rosą, rosła też jak kwiat. Wesoła awantura z wybiciem szyby i ciche porozumienie podczas ucieczki Ewci przed Jerzym przez "mur graniczny" były śmiesznym wstępem do gorącego przywiązania. Radosna z usposobienia Basia, na którą gęstym cieniem padł smutek sącząc się z zaciemnionych pokojów matki, poczęła każdej wolnej chwili wypatrywać tego wesołego bąka z zadartym nosem, co zawsze na wszystko miał czas, zawsze był gotów do najwymyślniejszych awantur i wiódł srogie boje ze znakomitym malarzem.

– Nie masz pojęcia, najdroższa Barbaro, patronko górników i ciężkiej artylerii – mówiła Ewcia, która już po tygodniu była z Basią po imieniu – jak ja strasznie kocham tego dryblasa. Na świecie nie ma chyba bardziej dobrego chłopca.

– A czemu rzucasz w niego bucikiem? – śmiała się Basia.

– Bo inaczej on rzuciłby we mnie swoim butem, a przypatrz się tylko jego pedałom! Ja musiałam jego wziąć za łeb, aby on tego ze mną nie zrobił. Trzeba umieć postępować z mężczyznami. Nie masz zresztą pojęcia o tym, jak się z Jurkiem wesoło wojuje. Wczoraj byłam troszkę zmęczona, więc mi się nie chciało urządzać żadnych awantur, a ten przychodzi bardzo markotny i powiada: "Ewelindo! Zróbmy jakiś kawał, bo nudno", – Pani Zawidzka też była zaniepokojona, gdyż w domu było cicho. Na szczęście jednak wieczorem cały dom zaczął chodzić na głowie.

– Co się stało? Mów prędko, co się stało?

– E… Nic wielkiego! Jurek narysował moja karykaturę i oparł ja o szklankę przed moim nakryciem.

– To przecie żadna awantura – rzekła Basia zawiedziona.

– Żadna awantura? A czy ty wiesz, co on ze mnie zrobił? Na obrazku byłam ja, strasznie podobna, ale z rogalikiem w ręku, który przyciskam do serca. Miało to oznaczać, że mi ten przyjemny malarz Rogalik leży bardzo na sercu.

– A co ty na to? – zaśmiała się Basia.

– Ja? Nic… Poszłam do kuchni, wyciągnęłam od Honorci dwa orzechy i bez słowa położyłam przed nim. Pani Zawidzka myślała, żeśmy oboje postradali zmysły, bo niczego nie mogła zrozumieć, ale Jurek od razu zrozumiał. Zaczerwienił się jak rak i zaczął robić wrzask, że mnie powiesi za nogi i inne takie obiecywał przyjemności.

– Cóż miały znaczyć te orzechy? – spytała zdumiona przyjaciółka.

– Aj! – pisnęła Ewcia i zaśmiała się cichutko. – Nic, nic nie miała znaczyć… Bo to nie szło o orzechy, tylko o orzechową barwę. Mam wrażenie, że Jurek dostał kręćka na ten temat. Trudno to wytłumaczyć… Ale on wie, że ja wiem!

– Nie rozumiem!

– To nic nie szkodzi, może kiedyś zrozumiesz. Ja ci tylko mogę powiedzieć, że gdyby Jurek musiał namalować anioła, to ten anioł miałby oczy orzechowego koloru.

– Ewa! – szepnęła ze zdumieniem panienka.

– Co się stało? – zapytała Ewcia. Istotnie przecie wielu ludzi mających taki dziwny kolor oczów. Czy tobie słabo, Basieńko?

– Nie, nie…

– Bo mi się zdaje, że trochę zbladłaś.

– To z gorąca! – szepnęła Basia.

– Oczywiście! – rzekła Ewcia z głęboką powagą. – może odpoczniesz?

– Tak, tak… – mówiła Basia bardzo zamyślona. – A co ty będziesz robiła?

– Najpierw muszę napisać list do mojego Chińczyka, zajdę do pani Szymbartowej zapytać o Zosię, a po południu przyjdzie Rogalik, który się ze swoimi obraziętami wybiera do pana Mudrowicza. Muszę go pouczyć o wszystkim.

Panna Barbara znała dobrze ostatnie rozdziały bujnej historii Ewci, która zdołała w krótkim czasie wytrajkotać wedle słynnego schematu siedmiu pytań rzymskich: "Kto? co? gdzie? kiedy? jak? dlaczego? z czyją pomocą?" – o wszystkim, co było, co jest i co będzie. Basia znała nazwiska, i załączone z nimi opowieści. "Nic co Ewci, nie było jej obce". – I pan Zawiłowski znał Ewcię, i pani Zawiłowska, niezmiernie radzi, że ich córka, zmuszona do przebywania podczas upalnego lata w Warszawie, znalazła duszyczkę tak przyjazną i tak uroczą. "Urocza duszyczka", znająca sto siedem sposobów zdobywania sobie ludzkich serc, złowiła ojca Basi w swoją sieć jak ogromna rybę, przypominając opasłego i wąsatego suma. Sum gadał wprawdzie ciężkim armatnim basem, co nie jest zwyczajem ryb, lecz czynił to bardzo rzadko, zawsze nad czymś frasobliwie zamyślony. Bardzo pracowity człowiek skazany na długotrwałą bezczynność, nie wiedział, co z sobą począć; dlatego z radosną ulgą odkładał książkę czy gazetę i przysłuchiwał się nieco oszalałej rozmowie swojej córki z Ewcią, która czasem zwracała się do czcigodnego sąsiada z należytą powagą, zapytując chytrze o jego fabryki i o stosunki w ciężkim przemyśle. Pan Zawiłowski serdecznie uradowany, że może dosiąść swojego rumaka, rozpędzał się jak wielkie koło dynamomaszyny i wspaniałym basem gadał wspaniale i sypał cyframi jak drobnym makiem, nie bacząc, że uprzejmą Ewcię tyle to właśnie obchodziło, co teoria względności lub najgłębsze tajemnice chemii. Po każdej jednak takiej rozmowie mówił do swej córki: