– To nadzwyczajna dziewczyna! Nadzwyczajna!
Tego samego zdania, chociaż z innych powodów, była i biedna pani Zawiłowska. Ewcia odwiedziła ją raz jeden tylko w ciemnym jej pokoju. Bystre i widzące ręce pani Zawiłowskiej, które dotknęły twarzy dziewczyny, ujrzały tyle, ile by mogły dojrzeć oczy. Z tym cudownym uśmiechem, którym uśmiechają się ludzie bardzo cierpiący, słuchała matka Basi szczebiotania jej małej przyjaciółki, "przyjaciółki całego świata" – jakby ją był nazwał Kipling. Gdy Ewcia po długim pobycie w ciemnym pokoju wyszła, pani Zawiłowska rzekła do córki:
– Pragnęłabym jak najczęściej rozmawiać z tą dziewczyną, ale, niestety, nie będzie to możliwe.
– Czemu, mamusiu? – zapytała zdumiona Basia.
– Bo ja muszę przebywać w ciemnym pokoju, a kiedy ona tu była, miałam wrażenie, że jest w nim jasno.
Gdyby jak Indianin skalpy Ewcia nawlekała na sznurek zdobyte serca, byłby to różaniec pokaźnej długości. Pierwszorzędnym okazem godnym złotego medalu byłoby na tym sznurku serce Rogalika, który patrzył w Ewcię jak w tęczę, chociaż ludzie pozbawieni poetyckiej wyobraźni mogliby rzec ponuro, płasko i bezbarwnie, że patrzy w nią urzeczony jak cielę na nowe wrota. Z drugiej strony przesadą było jadowitą narysowane twierdzenie Jerzego, że Rogalik "leży Ewci na sercu", nie można było zaprzeczyć jednakże, że na widok młodego przystojnego wytwornego i wciąż kłaniającego się młodziana serce Ewci przypominało rzecz zgoła nieprawdopodobna: jajko na miękko. Jakoś dziwnie miękko bowiem robiło się jej w tym organie, który toczy odwieczną walkę z bystrym rozumem i nigdy nie chce być z nim w zgodzie. Serce jest to istota niezwykle zarozumiała i dlatego przekonana, że posiada własne siedlisko rozumu i własną radiostację. Tym tylko można wytłumaczyć, że największy filozof, mądry jak siedmiu ogoniastych szatanów, w niezmiernym swoim rozumie gardzący miłością, zakocha się często jak uczniak; albowiem serce jego powiedziało: gadaj zdrów, filozofie, a ja wiem, po co mnie Pan bóg stworzył!"
Miły Rogalik zjawił się z kilkoma obrazkami pod pachą i nie wchodząc do domu, odbył z Ewcią walną naradę w ogródku. Ewcia patrzyła na obrazki, a Rogalik patrzył na Ewcię, wskutek czego Ewcia nie mogła spokojnie patrzeć na obrazki i czasem spod oka patrzyła na to, jak Rogalik patrzy na nią, wskutek czego patrzenie to zostało dziwacznie zmącone, na co z niezmiernym podziwem z okienka przy pracowni patrzył Jerzy. Aby zaś nieopatrznie nikogo nie zabrakło na tym widowisku, mruknął zapatrzony Jerzy:
– Patrzcie, patrzcie, państwo!
Obrazki Rogalika były jeszcze niezdarne i może je było nazwać "podlotkami malarstwa polskiego". Człek biegły w sztuce dojrzałby w nich jednak od razu bujny talent, chociażby na jednym z nich słonce przypominało przejrzały pomidor, a na drugim woda była ze świecącej blachy. Ewcia jednak była głęboko przekonana, że Matejko cicho w grobie śpiący otworzył oczy i szepce niespokojnie: Ho, ho! Żeby tylko ten wytworny Rogalik nie zapędził mnie w kozi róg!" – Powiedziała o tych projektach na obrazy kilka słów purpurowych jak róże, następnie wyjaśniła kłaniającemu Rogalikowi, jak się ma dostać do pana Mudrowicza, który jest człowiekiem zacnym, wbrew pozorom tępym rylcem wypisanym na twarzy. Pożegnała go potem ciepło i nie wiadomo czemu dodała uroczyście:
– Niech pana Bóg prowadzi!
Słowa te tak wzruszyły drogiego Rogalika, że chciał paść na kolana, lecz nie uczynił tego, bo głos Jerzego chwycił go jak arkan i zatrzymał w nieprzytomnym ruchu. Starszy kolega zbiegł do ogrodu wesoło i witał młodszego, klepiąc go po łopatce tak żywo, jak gdyby chciał przetrzepać własne ongi ubranie. Równocześnie mrugał zgoła bezecnie w stronę Ewci, co wygłosiwszy błogosławieństwo, chciała już odejść, ujrzawszy jednak małpie miny Jerzego, rzekła zwracając się do Rogalika, i tylko do Rogalika:
– Niech pan przyjdzie jutro i zda mi sprawę z przebiegu audiencji.
– Dobrze, panno Ewo! – zawołał Rogalik z zapałem, porwał obrazki, ukłonił się jej, Jerzemu, domowi Zawidzkich, domowi Zawiłowskich, jednemu drzewu i wybiegł.
– Na jaką to on wybiera się audiencję? – zapytał zdziwiony Jerzy.
– U ministra – odpowiedziała Ewa chłodno. – Minister chce zakupić wszystkie jego świetne obrazy do zbiorów państwowych.
I odeszła z godnością bociana, który połknął żabę.
Przez dwie godziny pisała list do ojca – jak na kobietę dość treściwy, bo tylko dziewięciostronicowy z trzydziestoma dopiskami, zaklinając go w ostatnim, by nie zapuszczał chińskiego warkocza, bo mu nie będzie do twarzy. "Chińskie listy" Ewci były poematami: czułości, miłości, tkliwości, rzewności i tkliwości itd. Pisała w nich o wszystkim, co się dzieje w jej sercu, bardzo jednak mętnie, dyplomatycznie i ozdobnie wspominała o przeraźliwych historiach swojego żywota. Nieznacznie tylko i w słowach lotnych zapowiadała, że po powrocie zastanie niejakie zmiany i "dowie się o mnóstwie rzeczy". W chytrym rozumie pomyślała sobie słusznie, że byle tylko była zdrowa, nie złamała ręki lub nie skręciła karku, inne jej "tragedie" nie bardzo zajmują ojca, który zresztą jako przedstawiciel rodzaju męskiego nie zna się na wielu subtelnych sprawach. Nie może mu przecie napisać, że Rogalik chciał dzisiaj paść przed nią na kolana, czemu sromotnie przeszkodził ten niedźwiadek Jurek, który zawsze czyni to, o co go nie proszą.
Odniósłszy list na pocztę, wstąpiła Ewcia do państwa Szymbartów. Okazało się jednak, że pani Szymbartowa pojechała do Otwocka, gdyż był to dozwolony dzień do odwiedzin u chorych. Zastała tylko pana Szymbarta, który pilnował mieszkania i z nudów obliczał, gdyby żył siedem tysięcy lat.
– Jak z Zosią? – wołała Ewcia jeszcze się nie przywitawszy.
– Dzięki Bogu, coraz lepiej! Żona moja własnym oczom nie wierzy… Nie poznasz, Ewciu złota, mojej żony. Czy ty wiesz, co się u nas stało?
– Cóż się stało?
– W niedzielę była moja żona w Otwocku i wróciła bardzo szczęśliwa, bo sam naczelny lekarz sanatorium powiedział jej, że Zosia będzie jeszcze zdrowa. I pomyśl sobie, co zrobiła pani Szymbartowa! Od czasu naszego wesela zostało w domu pół butelki koniaku, bo moja żona jakimś cudem ocaliła go przed gośćmi…
– Wiem, wiem – zaśmiała się Ewcia. – To ten koniak, do którego chciał się pan dostać przez słomkę.
– Ten sam! Otóż moja żona nalała duży kieliszek tego bezcennego płynu, podaje mi go i powiada: "Masz, wypij za zdrowie Ewci!"