– Nie może być!
– Jak mnie tu żywego widzisz…
– Co za kobieta!
– Co za koniak! – wykrzyknął nie dosłyszawszy pan Szymbart.
Wnet jednak zgasła promienność tego wspomnienia i dobry ten człowiek zachmurzył jasne czoło. Zagadnięty o powód, o niczym mówić nie chciał, lecz Ewcia zrozumiała od razu, co go trapi.
– Proszę pana – powiedziała serdecznie – ja wiem, czym się pan martwi: będziemy szukali, będziemy bardzo szukali. Przecie Pan Bóg nie dopuści, aby Zosieńka nie mogła leczyć się, jak długo trzeba. Ja wierzę w cudy. Pan wie, jak mi się cudownie udało wyratować panią Zawidzką i trafić do pana Mudrowicza…
– Wiem, wiem. To był naprawdę cud! Widujesz go czasem, Ewuniu?
– Pana Mudrowicza? – zaśmiała się Ewcia. – A jakże! Tego pan jeszcze nie wie, co się u nas stało przed tygodniem. Pan Mudrowicz był u Zawidzkich przez cały wieczór.
– Nie może być!
– Był, bo ja go przyprowadziłam.
– I co, i co?
– Z początku ciężko i pan Mudrowicz wyglądał troche tak, jakby przerazony, ale pani Zawidzka taka jest dobra i słodka, a pan Jerzy taki wesoły, że pan Mudrowicz niechętnie, zdaje się, odchodził. Bardzo mu się podobało pomiędzy ludźmi. Nazajutrz przysłał pani Zawidzkiej mnóstwo kwiatów, a mnie całą cukiernię i teraz będzie przychodził w każdą niedziele. Dobrze to zrobiłam, co?
– Nadzwyczajnie!
– A ja wpadam czasem do niego, nagadamy się, naśmiejemy…
– Naśmiejemy?
– A cóż pan myślał? Pan Mudrowicz, biedaczyna, nie śmiał się od tylu lat, że teraz musi to odrobić. Jedno mi się tylko nie udało. Widział pan lokaja pana Mudrowicza, Pawła?
– Aha! Przecie z nim gadałem.
– Otóż ten człowiek ani razu jeszcze się nie uśmiechnął! Ani razu. Piec już by się zaśmiał, a on nie. To już chyba taki kaleka.
Rozmawiali o tym i o tamtym i uzgodnili swoje stanowisko wobec świata i ludzkości. Wreszcie Ewcia rzekła niespodzianie:
– Proszę pana, prawda, że pan jest mądrym człowiekiem?
– Ci co mnie dobrze znają – odrzekł z uśmiechem pan Szymbart – są przeciwnego zdania, ci zaś, co mnie znają mniej, są pełni wątpliwości.
– Mnie się jednak zdaje, ze pan jest bardzo mądry. I dlatego chciałabym pana zapytać o radę… Niech mi pan powie, jak to zrobić, aby ożenić młodego człowieka ze śliczną panną, chociaż oni oboje o tym nie wiedzą!
– Co takiego?
– Mówię wyraźnie: on nic o tym nie wie, ona nic o tym nie wie, tylko ja bym tego bardzo chciała.
– Dziewczyno! – zawołał pan Szymbart. – Co ty nowego zamyślasz? Chcesz żenić ludzi wbrew ich woli? Co się tobie stało? Ej, nie igraj z ogniem, bo się sparzysz! Powiada pewien wschodni mędrzec, że można jeździć na tygrysie, ale niebezpiecznie jest z niego spaść, a ja widzę, że ty już siedzisz na tygrysie. I zlecisz! Słowo daję, że zlecisz!
– Widzę, ze się pan na tym nie rozumie – rzekła Ewcia zawiedziona. – Kobieta zrozumiałaby mnie od razu i dałaby mi doskonałą radę. Gdyby wszystkie moje koleżanki nie rozjechały się na wakacje, zrobiłybyśmy naradę i wszystko byłoby gotowe. Przecie trzeba pomagać ludziom, którzy sami nie wiedzą, jak to zrobić, aby się ożenić.
– Czy ten młodzieniec chce tego?
– Przyznaję, że nie wiem.
– A ta panna?
– Któraż panna nie chce wyjść za mąż? Musi się oczywiście przed tym zakochać na śmierć! A mnie właśnie o to idzie, aby się tak zakochała.
Ponieważ pan Szymbart, wszystkie zmysły wysiliwszy, nie mógł znaleźć sposobu na śmiertelną miłość panieńską, Ewcia pozostawiła go w wirze zwątpień i przerażeń. Spokojny ten człowiek, któremu przed dwudziestu laty rzekła chłodno matka przyszłej pani Szymbartowej: "Od dwóch miesięcy zjada pan u nas obiady, myślę więc, że się pan dzisiaj oświadczy mojej ukochanej córce – patrzył za odchodzącą Ewcią wzrokiem osłupiałym.
– "Niektórym ludziom" – myślał posępnie pan Szymbart – "brak jest piątej klepki. Ta dziewczyna jednak ma ich najmniej sześć. Czy to jest lepiej, czy to jest gorzej?"
Odpowiedź na to niezmiernej wagi zagadnienie znalazł Jerzy, który z ogródka willi malował z dala widniejące ogromne topole, co jeszcze w tych stronach ocalały przed kamiennym zalewem miasta. Ewcia, powróciwszy ze swoich wędrówek po mieście, tak napęczniała cudzymi zmartwieniami jak czarna chmura deszczem, przysiadła obok na trawie i przypatrzyła się w milczeniu, nie śmiąc żadnym słowem zmącić przyszłej ciszy. Wreszcie Jerzy przerwał pracę, usiadł na składanym krzesełku i wydobył fajeczkę. Kopcący ten przyrząd miał tę własność, że wciąż gasł.
– Jureczku… – odezwała się Ewcia tak czule, że malarz spojrzał na nią zdumiony.
– Czego pragniesz, Ewelizardo?
– Nie pogniewasz się na mnie, skoro cię zapytałam o jedną dziwną rzecz?
– Jestem dzisiaj łagodnie usposobiony i dlatego wspaniałomyślny. Gadaj!
– Powiedz mi… Ale naprawdę się nie pogniewasz?… Powiedz mi, czy byś się chciał ożenić?
– Nigdy! – krzyknął Jerzy. – A zresztą co to ciebie obchodzi?
– Pewnie, że mnie nie obchodzi – odrzekła Ewa słodko. – Ale dlaczego nie chciałbyś się ożenić?
– Bo mój duch wolny i nieśmiertelny nie znosi tyranii! To jedno. A następnie: malarz nie powinien się żenić, bo jest istota wyższego gatunku i musiałby szukać przez sto lat godnej siebie kobiety. Rozumiesz, bąku? – mówił śmiejąc się głośno.
– Rozumiem, oczywiście, że rozumiem – odrzekła Ewa dziwnie zgodliwie. – A gdyby jednak znalazł taką wyjątkową istotę, to co wtedy?
– Wtedy także nic.
– Są jednak malarze żonaci…
– Podobno są, ale to nieszczęśliwi ludzie. Żony każą im strzyc włosy, zjawiać się o swojej porze na obiad, nie pozwalają im wycierać pędzla o ubranie, nie pozwalają niedopałków papierosów wtykać w zagłębienie fotela, jakby to komu szkodziło, każą im w przedpokoju zdejmować zabłocone buty, gdy malarz malował na zoranym polu, każą im łazić na wizyty, a dochodzi nawet do tego, ze żona jednego z moich przyjaciół malarzy kazała mu przeczytać powieść swojej przyjaciółki. Czy dobrze słyszałaś, rajska Ewo? Powieść przyjaciółki! Ten człowiek płakał, prosił, groził i tłukł głową o ścianę. Omal że się nie rozchorował. I żeń się tu, człowieku!
– No, dobrze – zaśmiała się Ewcia. – Ale gdyby przyszła żona przyrzekła malarzowi, że mu nie każe strzyc włosów i czytać powieści to co?
– Nie ma aniołów na tym świecie!
– Jureczku…A gdybym ja ci znalazła takiego anioła, ożeniłbyś się?
Jerzy spojrzał na nią przenikliwie i rzekł:
– Słuchaj no, Ewo, córko Hieronima! W mojej pracowni pod szafą leży książeczka z obrazkami, której używam czasem do tępienia much. Weźmij sobie te książeczkę i zajmij się czytaniem wierszyków i oglądaniem obrazków. To w sam raz dla ciebie. A jeżeli jeszcze raz zaczniesz ze mną gadać o moim małżeństwie…
– Dobrze, dobrze… Już nie będę. Ja tylko tak sobie… Bo co mnie to obchodzi, czy ty się ożenisz czy nie? Prawda? Ja myślałem tylko, że mama to by się strasznie ucieszyła…O, znowu ci fajka zgasła… Basia mówiła mi onegdaj, że ci bardzo do twarzy z fajeczką i że wyglądasz jak młody angielski arystokrata.
– Kto, ja?
– Przecie ja fajki nie palę. Aha! I prosiła mnie, abym cię zapytała, czy dobrze kazała oprawić twój obrazek, bo dała srebrna ramę. Cieniutką srebrną ramę… I gdzie go powiesić? Czy w słońcu, czy w cieniu?
– A gdzie go powiesiła?
– W swoim pokoiku, nad łóżkiem. Powiedziała mi, że skoro się obudzi, musi od razu spojrzeć na ten obrazek, bo wtedy nawet dżdżysty dzień wydaje się jej pogodny. Co się stało, Jureczku?
Pytanie było uzasadnione, gdyż Jerzy schował gwałtownie fajkę do kieszeni, nie zauważywszy, ze tli w niej wyjątkowo ogień, porwał paletę i począł szybko jeździć pędzlem po płótnie.