Выбрать главу

– Na kolana, Rogalik! – wrzasnął Jerzy przeraźliwym głosem.

Zdawało się, że ten głos był wystrzałem armatnim, co ugodził Rogalika w szlachetną pierś i powalił go do stóp Ewci, która pisnąwszy cieniutko, skryła się w ramiona pani Zawidzkiej.

Pani Zawidzkiej zaś zdawało się, że jest w teatrze na tak dziwnej sztuce, iż nie widziała: czy się śmiać, czy płakać?

Rozdział dwunasty

W którym roztropna głowa rozmyśla, jak zbliżyć do siebie dwa serca.

– Co pan z nami wszystkimi wyprawia?- mówiła Ewa do pana Mudrowicza, który był najwyrazniej zawstydzony. – Najpierw uszczęśliwił pan panią Zawidzką, a przez to Jerzego i mnie. A wczoraj Rogalik postradał ze szczęścia zmysły…

Rogalik zostawił u mnie kapelusz…- mruknął pan Mudrowicz.

– I kapelusz, i głowę, i serce. Pan nie może sobie wyobrazić, co się z nim działo.

– Ach, mówić nie warto…

– O, żeby wszyscy byli tacy jak pan!

– Wtedy byłoby smutno na świecie – bąknął pan Mudrowicz. – Przestań, Ewuniu.

I wierz mi, że mnie było znacznie przyjemniej niż temu Rogalikowi. Ale, ale… Czy zostaniesz u mnie na obiedzie?

– Nie mogę, bo jadę do Otwocka do Zosi Szymbartówny.

– W takim razie ja jadę z tobą! – rzekł pan Mudrowicz z mocą.

Nie dał się odwieść od tego zamiaru, twierdząc, że od wielu lat nie wyjeżdżał poza Warszawę, wiec szalona wyprawa aż do Otwocka będzie dla niego wyprawą do Ziemi Obiecanej, czemu trudno było zaprzeczyć, gdyż "Otwock żywicą pachnący" dziwnie przypominał izraelskie rubieże. Nie zgodził się też na jazdę pociągiem i ku niesłychanej radości Ewy kazał Pawłowi sprowadzić automobil.

– Niech mu to pan wyraźnie wytłumaczy – rzekła Ewcia – gdyż Paweł gotów sprowadzić karawan.

Oleisty smutek nie zalał jednakże całkowicie rozsądku Pawła, więc pojechali automobilem. Pan Mudrowicz wstąpił po drodze do sklepu, w którym sprzedają słodkie rozkosze żywota.

– Dasz to swojej przyjaciółce – rzekł wręczając Ewci pudełko wielkości młyńskiego koła.

Ona nie podziękowała słowami, lecz spojrzała na pana Mudrowicza takim spojrzeniem, że się staruszek uśmiechnął dziwnie jakoś nieporadnie. Zastanowiło ją to, że pan Mudrowicz, dotąd puszczyk, unikający dziennego światła, przemykający się chyłkiem przez resztę swojego niezmiernie smutnego życia, sam się teraz z gorącą skwapliwością garnie do ludzi. Odmieniła się nie tylko zbolała i skostniała wśród zgryzot dusza tego człowieka, lecz stał się z nim cud inny jeszcze: brzydki pan Mudrowicz przestał się trwożyć swojej własnej twarzy. Rozwiało się chorobliwe jego urojenie, że ludzie będą się odwracali ze zgrozą na jego widok. Od czasu kiedy go Ewcia wywiodła "z ziemi egipskiej, z domu niewoli", samotności i udręczeń, nie zdarzyło się jeszcze, aby go ktoś obraził lub dotknął zalęknionym lub zdziwionym spojrzeniem; nabrał przeto odwagi, a gdy był w towarzystwie Ewci, stawał się bohatersko odważny. Za to wszystko był jej nieskończenie wdzięczny. I dlatego na dnie serca jak na dnie wyschłej studni odnalazł uśmiech, którego zapomniał. Jadąc teraz z tą dziewczyną czuł się jak szalony żak, co jedzie na wakacje. Pomrukiwał z zadowolenia, gadał o tym i owym i pytał, wciąż pytał. Wiedział o wszystkim co się działo dookoła ukochanej Ewuni, lecz mu wszystkiego było za mało. Wiedział też o czarnych zgryzotach państwa Szymbartów, nie mogących utrzymać córki przez cały rok w sanatorium.

Biedniutka Zosia nie mogła w pierwszej chwili przemówić z radości i zachwytu. Ponieważ dzień był prześliczny, leżała na werandzie, otwartymi usteczkami pijąc to zdrowie, co się jak złota żywica sączy z gęstwiny karłowatych sosen. Wzdłuż długiego ogromnego budynku leżało mnóstwo takich jak ona, dotkniętych podstępną, straszną, jadowitą chorobą: gruźlicą. Byli to przeważnie ludzie młodzi, czepiający się życia łakomym, często aż drapieżnym spojrzeniem szeroko rozwartych oczów. Wypatrywali nadziei, co się wychyli z tego sosnowego lasu, co przyleci spod słońca, co przypłynie Wisłą. Na bladziutkich, często aż sinych ustach drżały niesłyszalne szepty, modlące się cicho, cichuteńko promienistą łaskę życia. Ręce niektórych dziewczynek leżały nieruchomo na kołdrze, blade i długie jak łodygi nadwiędłych kwiatów. Niektórym kropelki poty zwilżyły czoło barwy słoniowej kości, jak gdyby całe ciało płakało z trwogi, co w tej chwili białością dnia porażona odeszła i przyczaiła się gdzieś w mroku, lecz powróci w nocy, wypełznie z kąta i chyłkiem się podkradłszy, chwyci biedniutkie zrozpaczone serce aby je w zimnej kościstej dłoni zdławić jak bezbronnego ptaka. Śmierć w postaci posępnego cichoskrzydłego jastrzębia krąży nad tą okolicą i nieruchomymi oczyma wypatruje ofiary wśród tych piskląt. Bóg ich strzeże i ci biało odziani, przez Boga dobrotliwego posłani ludzie, co się snują tu i ówdzie, baczni, bystrze patrzący, czujni na każdy odgłos zniszczonych płuc. Są to apostołowie świętego miłosierdzia. Cichutka, ze ślicznym uśmiechem na słodkiej twarzy siostra, która temu miłosierdziu poświeciła życie, stąpa powoli wzdłuż szeregu leżących dziewczynek. Jednej rzuci słowo promieniste jak kwiat, drugiej pogładzi czoło ręką, innej podniesie poduszeczkę, aby jej było wygodniej. Przechodząc obok Zosi uśmiechnęła się i do niej, i do Ewci, i do pana Mudrowicza, który odkrył szybko głowę i skłonił się jej z głęboką czcią.

Dziewczyna zaczęła rozmawiać: Zosia powoli i z trudem, Ewcia szybko i perliście. Pan Mudrowicz patrzył i słuchał. Nie chciał przeszkadzać przyjaciółkom i nie chciał im zabierać ani jednej chwili. Ewcia wygadała przez pół godziny dwa grube tomy, w których było wszystko: i o Zawidzkich, i o Basi, i o panu Mudrowiczu. Zosia spojrzała na niego szeroko rozwartymi oczami pełnymi mądrej tkliwości cierpiącego człowieka, potem uśmiechnęła się bladziutkim uśmiechem i położyła rękę na jego ręce. Starszy człowiek zadrżał.

– Pan musi być strasznie dobry – mówiła cichuteńko – skoro Ewcia pana tak kocha.

Pan Mudrowicz chciał coś powiedzieć, ale nie mógł. Na szczęście przypomniał sobie o pudełku ze słodyczami, które położył przy sobie na ziemi, podniósł je niezręcznym ruchem i położył obok Zosi.

– Boże złoty! To dla mnie?

– Od Ewci – zamruczał dziwnie pan Mudrowicz.

– Od Ewci, od Ewci! Wszystko zawsze od Ewci! – zaśmiała się Ewa. – Nie wierz panu, Zosieńko! To pan Mudrowicz ci przywiózł, a dlatego takie małe pudełeczko, bo w całej Warszawie nie było większego.

Okazało się jednak, że ogromne pudło było zbyt małe, gdyż poszło ono natychmiast w okrężna drogę do sąsiadek. Ewcia biegała z nim na polecenie Zosi i karmiła biedne dziewczęta jak wróble. Zdawało się, że każda czekoladka jest "pigułką szczęścia", która wywołuje uśmiechy i ciche okrzyki. Pan Mudrowicz pomyślał ponuro, że jest złym człowiekiem, bo przywiózł tylko jedno pudełko. Nie wiadomo czy z tego, czy też z innego powodu podniósł się nagle i rzekł:

– Pogadajcie tu sobie, dziewczęta, a ja obejrzę sanatorium.

Szedł powoli z odkrytą głową, jakby jej nie śmiał nakrywać w obliczu cierpienia, i po chwili zniknął za zakrętem.

Podczas powrotnej drogi był zamyślony i milczący. Raz tylko powiedział tak, jak gdyby głośno rozmyślał:

– Człowiekowi zdaje się zawsze, że jego osobiste cierpienie jest największe na świecie. A to jego cierpienie jest tylko kropelką w oceanie… Niech mi Bóg przebaczy…

Ewcia nie przemówiła ani słowem, nie chcąc mącić jego zatroskanej zadumy. Wiedziała, o czym mówił sam do siebie, pomyślała jednak, że może on nie pragnie, aby wiedziała.