Dopiero gdy już dojeżdżali do Warszawy, pan Mudrowicz jak gdyby się obudził.
– Powiedz mi, Ewuniu – mówił nie patrząc na nią i jakby od niechcenia – kto są ci… jakże im tam? no! ci! ci Szymbartowie?
– To biedni ludzie – odrzekła. – Pan Szymbart jest człowiekiem roztropnym i żyje z małej emerytury, a pani Szymbartowa jest kobietą nieszczęśliwą.
– Tak, tak, wiem…Mówiłaś mi o tym. Biedna ta Zosia… A gdzie to oni mieszkają?
Ewcia odpowiadała bardzo ściśle, nieco zdziwiona, po co panu Mudrowiczowi ta wiadomość. Jeszcze więcej zdumiały ją następne jego słowa:
– Ewuniu – mówił powoli i z namysłem. – Chcę cię o coś bardzo serdecznie poprosić. Otóż rzecz jest taka: może się zdarzyć, że rodzice Zosi otrzymają przyjemną wiadomość… Wszystko jedno jaką… Ty się o niej oczywiście dowiesz. Przyrzeknij mi, drogie dziecko, że nie będziesz robić żadnych przypuszczeń i że nie będziesz żadnych snuć domysłów. Najlepiej będzie, jeśli oświadczysz, że o niczym nie wiesz, co zresztą będzie prawdą.
– Skoro nie wiem, to nie powiem! – zaśmiała się Ewcia.
– Tak, ale ty wiesz z pewnością, ile jest w Warszawie much, więc tak długo będziesz szukać, aż znajdziesz. Proszę cię, nie czyń tego! Dobrze?
– Dobrze!
– Słowo?
– Po co słowo? Jak pana kocham!
– Znakomicie, wierna duszo! I już o tym nie mówimy.
Pożegnali się bardzo czule, jak gdyby pan Mudrowicz miał wieczorem odpłynąć na wieki do Ameryki, a ona do środkowej Afryki, i rozeszli się niezmiernie z siebie radzi, bo takich zaprzysięgłych przyjaciół nie było w tym czasie we wszechświecie z najbliższą okolicą.
Dopiero nazajutrz o liliowym zmierzchu zrozumiała Ewcia, czemu to piekielnie chytry pan Mudrowicz kazał jej składać przysięgę. Przed dom pani Zaawidzkiej zajechała dorożka, do której przyczepiony był koń tak mizeracki, że zdawało się, iż to jego dorożka popycha, a nie on ją ciągnie. Mieszkańcy domu ze zdumienia "wyszli z siebie", ujrzawszy, że z dorożki wychodzą państwo Szymbartowie i wchodzą do willi. Oboje byli podnieceni i niespokojni.
– O Boże! – szepnęła Ewa. – Może to już po mnie?
– Skądże znowu! – odrzekł Jerzy. – Po ciebie przyszliby z koszem albo z workiem.
– Chyba ciotka przyjechała albo przyszła depesza od ojca – mówiła zatrwożona Ewa.
Pani Zawidzka powitała uprzejmie niespodzianych gości, którzy z bliska sprawiali wrażenie ludzi obłąkanych, bo pan Szymbart nie mógł wydobyć głosu, a pani Szymbartowa padła na najbliższy fotel i zaczęła płakać bez najmniejszej uwertury, bez przygotowania, bez zapowiedzi, bez ostrzeżenia, bez wprowadzenia słuchaczów w nastrój.
– Co się pani stało? – zawołała z niepokojem pani Zawidzka. – Czy jakie nieszczęście?
– Nie, nie! – rzekł pan Szymbart z pośpiechem, schwytawszy oddech. – Przeciwnie!
– W takim razie czemu pani płacze?
– Ze szczęścia! – krzyknął pan Szymbart.
– W tym domu zaczynają się dziać cudy – szepnął Jerzy do Ewci. – Oho! Pan Szymbart daje oznaki życia.
Pan Szymbart wydobył z kieszeni portfel, a z portfelu karteczkę, którą podał drżącą ręką pani Zawidzkiej.
– Niech pani czyta! – rzekł zdławionym głosem.
Pani Zawidzka odczytała cicho, że sanatorium w Otwocku potwierdza odbiór należności za czas jedenastu miesięcy od panny Zofii Szymbartówny.
– To doskonale! – rzekła pani Zawidzka z miłym uśmiechem. – Dlaczego mi pan to pokazuje?
W odpowiedzi pani Szymbartowa zapłakała na oktawę niżej, a pan Szymbart podniósł obie ręce ku niebiosom. Potem jedną z nich wymierzył w stronę Ewci i rzekł:
– Ona obiecała, że stanie na głowie! Słyszy pani?
– Co takiego? – zdumiała się pani Zawidzka. – Dlaczego Ewa miała stanąć na głowie?
– Nadzwyczajne! – zaśmiał się Jerzy.
Ewa zbladła i patrzyła na wszystkich ze strachem.
– Ewcia – wyjaśnił zdyszanym głosem pan Szymbart – wiedziała, że my nie możemy spłacić sanatorium. I wtedy powiedziała, że stanie na głowie, a pieniądze muszą się znaleźć. Teraz się znalazły, a nikt z nas nie wie, kto je dał.
– Ach, tak! – zdziwiła się pani Zawidzka. – A skądże ten kwit?
– Dostaliśmy go przed godziną pocztą. O czymś podobnym nie mogliśmy marzyć… Dlatego moja żona tak płacze…A ja chyba oszaleję ze szczęścia…
– Teraz rozumiem – rzekła pani Zawidzka. – Państwo chcą się dowiedzieć od Ewci, kto jest tym dobroczyńcą?
– Tak, tak! – krzyknął pan Szymbart.
Wszyscy spojrzeli na Ewę, która usiadła czym prędzej, jakby ją siły opuściły.
– Ewuniu złota – mówiła serdecznie pani Zawidzka – kto dał te pieniądze?
– Ja nie wiem o niczym! – odpowiedziała Ewa gwałtownie.
Pani Szymbartowa przestała płakać z nadmiernego zdumienia, pan Szymbart zaś zbliżył się do Ewci i mówił błagalnie:
– Dziewczyno złota! My musimy wiedzieć… Przecież my musimy kiedyś zwrócić te pieniądze…
– Ja nie wiem o niczym! – powtórzyła Ewa, już bliska łez i spojrzała na Jurka, wzywając go wzrokiem na ratunek.
– Moi państwo! – mówił Jerzy. – Skoro Ewa twierdzi, że o niczym nie wie, niepotrzebnie ją dręczycie. Sama tych pieniędzy nie dała, bo tyle ma majątku co turecki święty. Mogę na to przysiąc, bo mnie osobiście winna jest osiemdziesiąt groszy…
– Właśnie! – zawołała Ewa.
– Obiecała wprawdzie, że stanie na głowie – mówił dalej wesoło – ale dotąd jeszcze za to nie płacą, bo gdyby tak było, cała ludność ze mną na czele stałaby do góry nogami. Moim zdaniem znalazł się ktoś zacny, który nie chce, by o nim wiedziano, a pan Szymbart postąpi najrozsądniej, skoro go nie będzie szukał.
– Ale ja muszę… chciał wtrącić pan Szymbart.
– Oddać? Mój Boże! Cóż łatwiejszego? Gdy pan wygra los albo otrzyma spadek po nieznanej ciotce, zwróci pan te pieniądze w ten sposób, że pan opłaci sanatorium za jakąś inną Zosię czy Marysię. Powiedz, matko jedynego syna, czy mówię rozumnie?
– Jedyny mój syn mówi wyjątkowo rozumnie. Niech kochana pani nie płacze. Niech się pani raczej ucieszy, że są jeszcze na świecie dobrzy ludzie… O tak, tak… Niech się pani uśmiechnie raz jeszcze.
Pan Szymbart nie dał się jednak przekonać.
– Ale ona powiedziała, że pieniądze się znajdą! – mówił zamyślony. – Nie przestanę twierdzić, że to Ewunia sprawiła…
– Proszę pana…Ja naprawdę nie wiem o niczym…
– Nie łżyj! – szepnął jej Jerzy. Głośno zaś rzekł: – Panie Szymbart! Niech pan da na mszę za nieznanego dobroczyńcę, a Ewci niech pan nie dręczy. Napiją się państwo herbaty?
– Moja żona twierdzi, ze herbata… – jęczał pan Szymbart
– Ja już niczego nie twierdzę – odjękła pani Szymbartowa. – O, proszę pani! Jaka ja jestem szczęśliwa.
Po odejściu tych dwojga szczęśliwych mówił Jerzy:
– Czy mama zauważyła, że od pewnego czasu wszyscy, którzy przychodzą do tego domu, przybywają z oznajmieniem, iż są szczęśliwi? Najpierw my oboje uniknęliśmy ciosu, potem robił dziwne miny pan Mudrowicz, potem wytańcował tu Rogalik, a przed chwilą z wielkiego szczęścia płakała pani Szymbartowa, pan Szymbart zaś łapie się za głowę. Śmieszne historie! Istnieją na tym padole łez tacy, za którymi biegnie szczęście. Mam wrażenie, że ta oto niewyrośnięta osoba posiada tę właściwość. Ewelindo! Czy nie mogłabyś sprawić, aby i mnie osobiście spotkało coś wspaniałego?
Ewa spojrzała na niego bystrze.
– To się da zrobić! – rzekła.
– Choćby miała stanąć na głowie? Nie czyń tego, księżniczko chińska, bo wreszcie skończysz w cyrku.