Poczciwa i dobra ciocia z drugiego piętra utrzymywała sąsiedzkie stosunki z panią Szymbartową z parteru. Zdarzało się czasem, ze owa pani pożyczała od cioci wałka do ciasta, a ciocia, od pani Szymbartowej pół cytryny w nagłych wypadkach bólu głowy, gdyż – jak to z medycyny wiadomo – dwa plasterki wybornego tego owocu, przyłożone do skroni, "wyciągają" migrenę. Był to początek zażyłości bardzo sprytnej pani Szymbartowej z bardzo łatwowierną panią Halicką spod Makowa. Obie damy spędzały czasem długie godziny na wytwornie olśniewającej wymianie damskich myśli, na rozważaniu zawiłych zagadnień politycznych i bolesnym narzekaniu, że cielęcina podrożała wskutek tajnych machinacji cechu rzeźnickiego. Primadonną w tym duecie była zawsze pani Szymbartowa, znająca złośliwość świata i ohydne praktyki życia. Ciocia wzdychała jedynie do wtóru lub podnosiła ręce ku niebiosom ruchem zbolałej rozpaczy. Zdarzyło się jednak ku cichej jej radości, że pani Szymbartowa zdawała się mówić: "tobie przed sobą dank w poezji dawan!" – Działo się to wtedy mianowicie, gdy pani Szymbartowa miała nagłe zmartwienie z mężem i nie umiała sobie dać rady na własną rękę z jego bujną i nieokiełznaną indywidualnością. Ciocia która miała dwóch mężów, zdobyła w tej mierze większe doświadczenie i chętnie wyjaśniła pani Szymbartowej tajemnice hodowli wąsatego potwora. Pan Wacław Szymbart nie był – prawdę powiedziawszy – naturą nazbyt złożoną i trudną do przeniknięcia, było w nim jednak coś, co nawet roztropną i mądrą jak siedmiu szatanów jego prawowitą małżonkę doprowadziło do głuchej rozpaczy. Wykoncypował on sobie ponurą metodę reakcji na małżeńskie przeżycia. Pani Szymbartowa rozumiała, że w uczciwym i kochającym się małżeństwie koniecznie są bujne i hałaśliwe starcia, inaczej bowiem małżeństwo będzie sennym stawem, a nie zajmującą instytucją. Wedle spostrzeżeń największych filozofów i znakomitych myślicieli tak jak drobne upominki utrwalają przyjaźń, tak drobne walki czynią to samo z małżeństwem. Nagła, niespodziana, huczna, burzliwa utarczka powinna być "kwadransem dla zdrowia" w uczciwym małżeństwie, z tym oczywiście warunkiem, żeby mąż zawsze schodził z placu boju pognębiony, a żona ostatnie dzierżyła słowa, tryumfalne i zwycięskie. Musiał jednak walczyć, bo tak czynić powinien mężczyzna. Tymczasem dziwaczny ten człowiek, pan Szymbart, usłyszawszy pierwszy pomruk burzy, pierwszy – jeszcze cichy – głos lwicy, zamiast się nasrożyć i stanąć przeciwko piorunom twarzą w twarz – uśmiechał się głupkowato i słowa nie wypowiedziawszy patrzył tępo w tępa ścianę albo w szafę, albo w okno. Pani Szymbartowa usiłowała szaleństwem i okrutnością zniewag obudzić w nim tygrysa. On na to nic. Gadała jak dziad do obrazu. Ta niepojęta metoda napełniała ją żalem i goryczą. Dlatego szukała rady u cioci, co czynić należy, albo tchnąć w niego wściekłość i krzykliwe szaleństwo.
Do powierzenia Ewci opiece pani Szymbartowej skłoniło ciocię wiele powodów, a ten był najważniejszy, że pani Szymbartowa miała córkę w wieku Ewci. Była to dziewczyna blada, zabiedzona i cicha. Patrzyła na świat wielkimi szklanymi oczami, pełnymi zdumienia i trwogi. Ponieważ ojciec trwał zazwyczaj w milczeniu, na poły wzniosłym, na poły pogardliwym, a mama gadała sama do siebie, panna Zosia Szynbartówna wiodła dziwny żywot we własnym świecie, pełnym wojen i widzeń. Ukryta w najciemniejszym kącie, przesiadywała godzinami rojąc o tym czego nie było nigdy i nie będzie na tym smutnym świecie. Dziewczynie tej wciąż się coś śniło w biały dzień. Wciąż jej się coś malowało na ścianie, coś w jej urojeniu łaziło po pułapce, spało w cieniu, drżało w smudze światła. Zdawało się, że nie widzi ludzi z ciała i kości, nie słyszy ich gadaniny, a czasem wrzasków, lecz wpatrzona jest nieustannie w widma, snujące się dookoła niej. Chorobliwie blada, sama była podobna do chudego zabiedzonego ducha. Pani Szymbartowa karmiła ją surowymi jajami i poiła tranem w takiej znakomitej ilości, że płynne te smakołyki zmieniały się w kości, a ta kość stawała w gardle nieszczęsnej dziewczyny. Straszliwe te zabiegi znosiła z pokorą i poddaniem. Matka chroniła ją przed przeciągiem i najlżejszym zefirkiem, kazała jej natomiast wdziewać na noc mokre pończochy co wpływać miało znakomicie na szybkie krążenie krwi. Pani Szymbartowa kochała córkę tą okrutną miłością, która wymyśliła najdziwniejsze tortury, mające uszczęśliwić ofiarę. Nieprzyzwoicie i chorobliwie skąpa, nie żałowała nigdy niczego, byle zdobyć uśmiech swego jedynego dziecka. Dziecko jednak nie uśmiechało się nigdy. Chyba wtedy, kiedy tego nikt nie widział kiedy dziewczynka leżała z otwartymi oczami przyglądając się cieniom. Zbudzona z zadumy ostrym zapytaniem, co się z nią dzieje nie umiała nigdy odpowiedzieć od razu, potem zaś opowiadała niestworzone historie, których pani Szymbartowa słuchała ze zgrozą i trwogą. Wtedy po tajemnej naradzie z duszą matka dała córce na przeczyszczenie, przenikliwie rozumując, że chorobliwa wyobraźnia rodziła się w żołądku, żołądek bowiem "uderza na mózg".
Pani Szymbartowa ze skwapliwym zadowoleniem zgodziła się na pobyt Ewci w swoim domu w nadziei, że jej córka znajdzie w Ewci towarzyszkę. Drugim powodem, równie pociągającym była dość pokaźna suma, z góry zapłacona przez pana Tyszowskiego. Układy trwały jednak przez dwa tygodnie, pani Szymbartowa bowiem nie chciała w żaden sposób zgodzić się na przyjęcie do domu psa.
Demokrata, który rozumiał mowę zwierząt, mógłby dowiedzieć się snadnie, zamieniwszy kilka krótkich słów z Rolmopsem, że i on wcale nie pragnie pobytu w domu, w którym kość wygotowywało się do ostatniego tchnienia, a jemu na pociechę zostawi pani Szymbartowa tylko muchy, dlatego tylko, że są dla ludzi niejadalne. Ciocia stanęła jednak twardo przy warunku: "Albo Ewcia z psem, albo ani Ewcia, ani pies!" – Pani Szymbartowa spojrzała na kundla ponurym spojrzeniem, które go oburzyło i ubodło, po czym jęknęła na temat: " Niechże będzie moja krzywda!".- wreszcie uśmiechnęła się tkliwie i rzekła głośno:
– Ach, droga pani, czego bym ja nie zrobiła dla tego dobrego dziecka!
"Dobremu dziecku" oznajmiła pani Szymbartowa już nazajutrz, że je spotkało największe szczęście, o jakim mogło marzyć. Głosem ani zimnym, ani gorącym, lecz letnim i takim mdłym jak deszczowa woda, wyjaśniła Ewci, dostała się do szanownego domu, w którym mieszka uczciwość, pobożności i powaga. Nad domem tym polatuje jak różowy obłok wspomnienie dawnej chwały i świętości.
– Musisz wiedzieć, że moja babka miała wyjść za hrabiego i już wszystko gotowe było do ślubu. I ja byłabym dziś z domu hrabianką, gdyby nie straszne nieszczęście. Hrabia spiesząc do narzeczonej spadł z konia i w trzy dni potem go pochowali. Ha! Co wyprawia ten pies?