Zegar wydzwonił ósmą.
Usłyszałem ciche westchnienie ulgi z piersi pani Wanty:
— Zasnął.
Lecz w tejże chwili drgnienie życia wstrząsnęło martwym ciałem profesora i podnosząc się z łóżka zaczął przecierać ręką czoło i oczy. Nagle otrzeźwiawszy z resztek snu, zorientował się. Spojrzał przytomnie na nas, na leżącego jak trup na dywanie włóczęgę i w lot przypomniał sobie wszystko. Postanowienie szybkie jak błyskawica mignęło w sinych, bystrych oczach. Jednym skokiem zbliżył się do żony, podjął opuszczony przez nią na podłogę rewolwer i zanim zdołałem przeszkodzić, wypalił do Stachura. Strzał był celny: zgruchotał mu czaszkę. Śpiący nie drgnął.
Lecz prof. Czelawa chwycił się ręką za czoło, przyciskając je w miejscu, które odpowiadało ranie zabitego. Po czasie odjął rękę i patrząc na drżącą jak trzcina żonę szepnął:
— Działanie reperkusji.
I wskazał ręką na czole okrągłą, czerwoną plamę, jakby od silnego uderzenia. Po chwili zwrócił się znów do żony:
— Odejdź stąd, Wandziu, widok zwłok działa na ciebie. Nie popełniłem zbrodni: miałem prawo rozporządzać wedle woli tym ciałem.
Profesorowa oddaliła się.
Wtedy Czelawa postąpił ku mnie:
— Panie doktorze! Dziękuję za pomoc i ratunek. Problemat mojego życia rozwiązany. Proszę pana na świadka w tej wyjątkowej sprawie. Musimy zaraz donieść władzom i usunąć trupa.
I popatrzył na zwłoki Stachura dziwnym, zagadkowym spojrzeniem.
Patrzyłem i ja przejęty grozą i zdumieniem. Niespodziewanie uczułem jakiś głęboki, przejmujący bóclass="underline" żal mi się zrobiło tego nędzarza, tego genialnego pouvre diable, człowieka nocnych mroków i zbrodni, tragicznej igraszki życia.
I skłoniwszy się, bez słowa odszedłem.
W dwa tygodnie po zaszłym wypadku zasiadł na ławie oskarżonych przed sądem w P. prof. dr S. W. dwojga imion Czelawa obwiniony o zabójstwo. Po przeprowadzeniu śledztwa i przesłuchaniu świadków uwolniono podsądnego dwudziestoma trzema głosami przeciw trzem od winy i kary.
W dwa lata potem wydało londyńskie towarzystwo naukowe dzieło prof. S. W. Czelawy pod tytułem: The soul and the body or the history of a man with two bodies. The problem of Life. Do tekstu dołączył autor dwie podobizny: swoją i brata Stachura.
Saturnin Sektor
Ktoś mnie wypatrzył! Ktoś wytropił! Tak żyję odosobniony, tak obcy gwarowi świata — a przecież znalazł się ktoś, co mnie śledzi z daleka. Z powodzi trwania wyłonił się fakt w bliskiej ze mną styczności, ze mną „obłąkanym”, jak orzekli ludzie roztropni, osobnikiem. Szczególne, szczególne! W jednym z pierwszorzędnych dzienników ukazał się pod datą dwudziestego lipca tak zwanego bieżącego roku (mówiąc ich trybem) znamienny artykuł pt.: „Ewolucja czasu”. Autor podpisał się inicjałami S.S. Rozprawa pisana cięto, mocno i pewnie, jak na tych przystało, co krzepko trzymają się „życia” i w „rzeczywistości” nurzają się po szyję. Wartość jej dla mnie żadna — punkt widzenia oczywiście „realny”, z tej strony świata wyrosły. Panegiryk dla ludzkiego intelektu i jego wytworów.
Lecz obchodzi mię z innych względów. Artykuł jest wyraźnie skierowany przeciwko mnie, przeciwko moim przekonaniom o tak zwanym czasie. Nieznany autor pisze jakby obronę czasu, usiłując zbić moje zarzuty, które zdaje się znać doskonale. Ale skąd? W tym moment tajemniczy.
Nigdy ani słowa nie zamieniłem z nikim na temat czasu i jego nieistnienia, nie wygłosiłem ani jednego odczytu, nie wydałem najmniejszej broszury ni książki. Rozprawy mojej O fałszywym pojmowaniu tak zwanego czasu, i o jego fikcyjności nie czytał nikt na świecie. O istnieniu podobnej pracy nikt nie wie, nie może wiedzieć. Żaden z nielicznych znajomych, którzy i tak po mym powrocie z domu zdrowia usunęli się ode mnie skwapliwie, nawet nie przypuszcza, że w ogóle tym problemem kiedykolwiek się zajmowałem. Owoc kilkuletnich mych rozmyślań spoczywa cicho w czarnej ceratowej teczce tu w biurku, w tajemnej skrytce na prawo, dokąd nikt się bez mej wiedzy nie dostanie. To wykluczone. A jednak ten człowiek zna na pewno treść manuskryptu, umie go na pamięć, na wylot. I usiłuje zbić mój, jak się wyraża, „pogląd” — głupiec! moją pewność. Nawet porządek myśli ten sam, nawet kontrprzykłady czerpane z tych samych dziedzin. Przeciwnik podchwytuje me zwroty, definicje, przemianowuje świeżo przeze mnie odkryte wartości i pojęcia na swój tryb, przenicowuje bezwstydnie na swą modłę wyniki żmudnych badań mojego całego życia. Dziwne to, dziwne, arcydziwne!
Więc chyba wyczuł mnie jakimś sposobem, wyczytał myśli z oddali i odpowiedział na nie rezonansem wroga. Musi zatem istnieć między nami jakiś tajemny stosunek, jakaś więźba duchowa, która umożliwia coś podobnego.
Lecz ja sobie tego wcale nie życzę. Nie lubię, by mnie kto podpatrywał choćby bezwiednie, choćby na odległość. Istnienie tego człowieka jest mi bardzo nie na rękę i postaram się go usunąć za wszelką cenę.
Na razie nie wiem o nim nic. Byłem już w redakcji dziennika i zapytałem wprost o nazwisko autora. Odpowiedziano mi, że go nie znają. Rękopis przysłał ktoś pocztą, ktoś mieszkający w miejscu, lecz bez podpisu — były tylko inicjały S.S. Artykuł był ciekawy, poruszał temat aktualny, traktowany naukowo, w formie wzorowej, bez zarzutu. Więc wydrukowano.
Może prawda — a może kłamią — tajemnica redakcyjna. Lecz mi nie ujdzie! Odnajdę go prędzej, później — nie w zwykły, to w mój sposób. Mam za sobą ich pomoc: tajemną, niewidzialną dla oka „zdrowych”. — Odwiedzają mnie niemal codziennie i wiodą długie, poufne rozmowy. Dostęp do mnie ułatwiło im me „obłąkanie”...
Głupi ludzie „zdrowi”, „normalni”! Jakże mi ich żal serdecznie! Nie znają wielkiej drugiej połowy bytu ci żebracy poznania. Trzymają się tylko oburącz „rzeczywistości”, poza nią świata nie widzą. Ślepcy dozgonni, dopóki im „śmierć” nareszcie nie otworzy bram, co wiodą na tamtą , stronę.
Należę do nielicznych wybrańców, którym wolno bezkarnie przechodzić z jednej w drugą dziedzinę. Dzięki memu „obłąkaniu” stanąłem na rubieży dwóch światów. Może właśnie dlatego wydaję się innym, anormalnym, szalonym. Może właśnie dlatego wyzwolony jestem z przesądów mózgu i ciemnego ich „intelektu”. Twory ich są mi obce i nie zobowiązują do niczego; pojęcie czasu dla mnie nie istnieje. A jednak coś pozostało jeszcze z przywar tej strony: nie mogę zdobyć się na zatratę poczucia przestrzeni, która wciąż jeszcze przemawia do mnie głosem mocnym, rozkazującym, potrąca lekceważąco bryłowatością przedmiotów, męczy tęskniącą nudą długich bez końca gościńców. Dlatego nie jestem czystym duchem tylko „obłąkanym człowiekiem”, co wzbudza u normalnych litość, pogardę lub strach. Lecz się nie skarżę. Lepiej mi z tym niż im ze zdrowymi mózgami.
Przede mną rozwierają się krainy odległe, zamglone, ponure głębie nieznanych światów, przepaście czarowne. Nawiedzają mnie korowody zmarłych, orszaki stworów dziwnych, kapryśne jaźnie żywiołów. Wyłaniają się jedne, odchodzą drugie — lotne, piękne, groźne...
Któraś z fal trwania wyrzuciła na próg mego domu postać nową — dotąd nie wiem, „rzeczywistą” czy z tamtego brzegu. Przychodzi wieczorem, nie wiadomo jak i skąd, staje obok mnie i wpatruje się we mnie godzinami bez słowa. Wygląda trochę antycznie. Twarz rzymska, ogolona, bez śladu zarostu — twarz śniada, niemal szara. Wiek nieokreślony: czasem wygląda na lat pięćdziesiąt, czasem na sto lub więcej; maska mieni się przedziwnie. Jednak czuję, że musi to być człowiek bardzo stary.
W ręce prawej trzyma kosę, w lewej klepsydrę, którą od czasu do czasu podnosi pod światło, badając położenie piasku. Zrazu milczał uporczywie i na pytania nie dawał odpowiedzi. Dopiero po dziesiątej z rzędu wizycie dał się wciągnąć w pogawędkę. Szła z początku opornie i ciężko, bo gość znać małomówny i nie ma wprawy.