Выбрать главу

Po nocy długiej, bezsennej idę do niego. Wiodą mnie chody spróchniałe, miejscami szczerzące się pustką przerw, skrzypliwe. Otwieram drzwi i wchodzę. Zaciszny, stary pokój szemrze pogwarem zegarów. Jest wiele, bez liku: czarne z hebanu, pełzające po ścianach niby wielkie żuki, okrągłe, staroświeckie na kolumienkach kości słoniowej, pod szklanymi dzwonami dziwaczne barokowe z interieur’ów dawnej Francji, figlarne, głośno tykające budziki. W niszy wyścielonej zieloną kitajką szepczą półwieczne pacierze małe, "kieszonkowe” — złote, emaliowane przecudne „cebule” — srebrne, inkrustowane repetiery — kosztowne, w rubin i szmaragd strojne liliputy.

W środku izby stolik z przyrządami zegarmistrza: jakieś dłutka, obcążki, stosy śrubek, cienkich jak włosień sprężyn, kółek, blaszek. Na skrawku zielonego sukna parę nadwerężonych kopert, kilka świeżo wyjętych diamentów...

Na krzesełku pochylony nad jakimś zegarkiem siedzi on — mistrz czasomierzy. Poprzez pył wirujący w snopie promieni słonecznych, które wpadają skośnie przez okno, dostrzegam jego twarz. Znana mi jakoś dobrze. Gdzieś ją widziałem, gdzie — nie pomnę. Może w jakim lustrze. Siwa, starcza głowa, ryże faworyty, ostre, sępie rysy.

Podnosi na mnie oczy jasne, przenikliwe i uśmiecha się. Dziwny, dziwny uśmiech.

— Chciałem oddać zegarek do naprawy.

— Kłamiesz, przyjacielu, zegarków nie używasz od lat dziesięciu. Po co te wykręty?

Głos jego przejmuje mię do głębi; gdzieś go słyszałem i znałem doskonale — głos mi nader bliski.

— Wiem, po co przyszedłeś. Oczekuję cię od dawna.

Teraz ja się uśmiecham.

— Jeśli tak, to sprawa bardzo uproszczona.

— Oczywiście. Zanim spełnisz, coś zamierzył — usiądź. Pogadamy. Wszak czasu mamy dość.

— Naturalnie. Nie spieszno mi.

Siadam i wsłuchuję się w rozmowę zegarów. Chodzą równo na minutę, sekundę.

— Uregulowałeś u siebie czas idealnie — rzucam uwagę na chybił trafił.

Sektor milczy, wpatrzony we mnie uporczywie.

— Więc jesteś przygotowany na wszystko? — podejmuję z trudem wątek rozmowy.

— Tak. Nie będę się bronić.

— Dlaczego? Masz do tego prawo jak każdy człowiek.

— To byłoby bezcelowym. Czuję, że wkrótce i tak nadejdzie twoja era. Ustępuję przed koniecznością jako idealny symbol zamkniętego ostatecznie okresu. Prześcigły owoc późnej jesieni sam spada z drzewa.

— Więc uznajesz mnie?

— Nie. To rzecz inna. I ty kiedyś ustąpić musisz przed nowym symbolem. Nie zapominajmy o względności pojęć. Wszystko wszak zależy od układu odniesienia.

— Właśnie. Mimo to skąd ta pewność, którą tchną twoje artykuły?

— Wynikła z głębokiego przekonania o użyteczności i tego, co głoszę.

— Ach, prawda. Należysz do pokolenia, którego bożyszczem rzeczywistość praktyczna.

— Tak, tak. Ty zaś sięgasz poza nią; przynajmniej zdaje się tak. Ludziom z krwi i kości to nie wystarcza, potrzebują ciała i jego wytworów.

— Mylisz się. Ja tylko pragnę pogłębienia życia. Życie płynie szeroką, zwartą falą w zjawiskach zwianych z sobą tak spoiście, że ich rozdzielanie na momenty jest śmiesznym i karykaturalnym. Twoje pojęcie czasu jest prostu przeniesieniem go w sferę przestrzeni.

— Czyż nie piękny pomysł? Czytałeś słynną Podróż w znanego pisarza angielskiego?

— Owszem. Ją właśnie miałem na myśli. Jest najlepszym przykładem, do czego mogą doprowadzić fikcje mózgu ludzkiego. Sam pomysł „maszyny czasowej” czyż nie obraża dziewiczości życia pełnego ciągłych niespodzianek? Oto skutki wiwisekcji, którą na nim uprawiasz. Oto wzór, jak się mechanizuje życie.

— Bajeczna powieść. Wykwit mózgu i jego dumnej potęgi.

— Głupiś, mój kochany. Bądź spokojny — nikt nigdy maszyną ani w przeszłość, ani w przyszłość nie zajedzie.

— Nie zrozumiemy się nigdy. Rzecz szczególna! Mimo że jestestwa nasze tak są ze sobą dziwnie splecione.

W tej chwili niesamowity dreszcz przebiegł me ciało. Słowa zegarmistrza szły do mnie jakby z mojego wnętrza.

— Hm... istotnie. I ja to chwilami odczuwam.

— Gdyby nie to — ciągnął zgaszonym głosem starzec — myśli twoje wyglądają na młody szczep zasadzony na moim pniu, gdyby nie to, że przeczuwam ich rozbłysk w najbliższej przyszłości...

— To co?

— Zabiłbym cię — odpowiedział zimno. — Tym oto narzędziem.

I wydobył z pluszowego puzdra cudnej roboty puginał z rękojeścią z kości słoniowej. Uśmiechnąłem się triumfująco:

— Tymczasem role wypadną odwrotnie. Starzec pochylił z rezygnacją głowę:

— Bo przezwyciężyłeś mnie w sobie... Teraz odejdź. Chcę spisać jeszcze mą ostatnią wolę. Przyjdziesz dziś wieczorem. Weź to na pamiątkę ode mnie.

I wręczył mi puginał.

Machinalnie wziąłem połyskującą chłodno stal i bez słowa pożegnania odszedłem. Na schodach doszedł mię z wnętrza pracowni ostry, chichoczący dźwięk. Starzec śmiał się...

Dzienniki wieczorne miasta W. podały w dziale kroniki następującą wiadomość:

MORDERSTWO CZY SAMOBÓJSTWO?

Dziś rano zaszedł w naszym mieście tajemniczy wypadek przy ul. Wodnej 1.10. Rozalia Witowska, wdowa po urzędniku prywatnym, wszedłszy koło godziny dziesiątej rano do pracowni zegarmistrza, Saturnina Sektora, zastała jego zwłoki na krześle pod oknem zbroczone obficie zaschłą już krwią. W piersi nieszczęśliwego tkwił głęboko misternej roboty antyczny sztylet.

Na krzyk Witowskiej zbiegli się mieszkańcy, wkroczyła policja. Lekarz sądowy, dr Obmiński, stwierdził śmierć, która prawdopodobnie nastąpiła w nocy wskutek upływu krwi. Śladów kradzieży jakiejkolwiek nie wykryto. Natomiast obok zwłok na stole znalazł ajent policyjny Tulejko testament zmarłego i ćwiartkę papieru, na której skreślił rzekomo zegarmistrz następujące słowa:

„Winowajcy nie szukać. Ginę z własnej woli”.

Wypadek zdradza wiele rysów tajemniczych i nie wyjaśnionych. Miasto nasze obiegają już najrozmaitsze pogłoski o zmarłym. Podobno Sektor spędził lat parę w domu obłąkanych, z którego wypuszczono go dopiero niedawno. Dr Tumin, kierownik zakładu, wezwany na świadka w zagadkowej tej sprawie, utrzymuje, że zegarmistrz cierpiał już od dłuższego czasu na periodyczne pomieszanie zmysłów, które za każdym nawrotem przybierało coraz ostrzejsze formy. Orzeczenie to popierają zeznania sąsiadów Sektora i współmieszkańców kamienicy.

Uchodził powszechnie za maniaka. Mimo to, w okresach tzw. lucida intervalla, oddawał się zajęciom zawodowym, spełniając funkcję zegarmistrza doskonale; koledzy uważali go nawet za jednego z najzdolniejszych pracowników. Ciekawe światło na sprawę rzuca testament nieszczęśliwego. Sektor przeznacza całą swą pokaźną fortunę na fundusz naukowy ze specjalnym zastrzeżeniem, że korzystać zeń mogą wyłącznie badacze problemu czasu i przestrzeni oraz zagadnień z tym związanych.

Równocześnie z tajemniczym wypadkiem przy ul. Wodnej zgłoszono w policji i miejskim urzędzie parę sensacyjnych wiadomości. Oto pojawiły się na murach miasta dziwaczne plakaty i ogłoszenia w formie klepsydr następującej treści:

ZGON CZASU

W nocy z 29 na 30 listopada br. zginął bezpowrotnie Tempus Saturn, by ustąpić miejsca wieczystemu Trwaniu.

Drugim, niemniej zagadkowym objawem jest fakt, że wszystkie wieżowe zegary naszego miasta z nieznanych przyczyn stanęły. Wskazówki zatrzymały się onegdaj w nocy na godzinie jedenastej.

Osada dymów

Odbiwszy od lądu w San Francisco, statek nasz pożeglował w kierunku północnym, prując wzdłuż wybrzeża spokojne fale Wielkiego Oceanu. Minęliśmy końcowy cypel Kalifornii i płynąc równolegle do poszczerbionych łańcuchów Gór Nadbrzeżnych, zapuściliśmy się w kręty labirynt Archipelagu Księcia Walii. Ponieważ parowiec zmierzał dalej na północ, my zaś chcieliśmy wylądować w kraju czerwonoskórych Thlinkitów — przeto wysiadłem wraz z towarzyszami w porcie na Wyspie Królowej Karoliny, by tu zaczekać na przygodny statek, kursujący między wyspą a wybrzeżem.