Przerwę w podróży wyzyskaliśmy nader pożytecznie, załatwiając w składach portowych cały szereg zakupów, które wypełniły wybornie luki w wyekwipowaniu niezbędnym dla poszukiwaczy złota.
Ben Heading, mój przyjaciel i jedyny towarzysz awanturniczej wyprawy, okazał teraz swój spryt i praktyczność Jankesa, który w miejscowości widzianej po raz pierwszy w życiu znalazł się od razu jak w najludniejszej dzielnicy rodzinnej Filadelfii, gdzie spędził większą część niespokojnego żywota.
Szczęście nam sprzyjało, bo w niespełna cztery godziny po odjeździe parowca odpływał ku lądowi mały kupiecki bryg, naładowany wyrobami skórzanymi tubylczego szczepu Haidah. Załoga była nieliczna i prócz kilku krajowców w fantastycznych strojach indiańskich nikt nie wsiadał na statek. Dlatego kapitan nie czynił nam trudności i za mierną łatą zabrał z sobą na pokład.
Przed wieczorem wysiedliśmy w małej przystani, jednym tych zacisznych ustroni, w które obfituje wydłużony pas brzeżny zamieszkany przez plemię Thlinkitów.
Odtąd mieliśmy odbywać dalszą drogę pieszo, przedzierając się przez niebotyczne góry i dziewicze puszcze i bory Ameryki.
Celem naszej wyprawy był złoty piasek. Straciwszy niemal doszczętnie całą fortunę w ryzykownym przedsięwzięciu, uległem namowom Bena, by szukać szczęścia w awanturniczej wyprawie po złoto. Chociaż zasadniczo nie pochwalam rodzaju zdobywania majątku, przecież ustąpiłem pod naciskiem okoliczności, zmuszony do powzięcia szybkiej, a stanowczej decyzji.
Przeszedłszy ziemię Thlinkitów, przebyliśmy wąską przełęcz Mentasta, skierowując bieg wycieczki ku złotonośnym rzekom Jukon i Tanana, w pas pograniczny między Kanadą angielską a południowowschodnią połacią Alaski, kraj pierwotny, mało przez podróżników zbadany, a bogaty. Trudności piętrzyły się, w miarę jak zapuszczaliśmy się w głąb dziedziny wojowniczych Atapasków. Plemię to dzikie, łączące charakterze cechy Indian Ameryki Środkowej i swych pobratymców północno-zachodnich, usposobione było dla białych intruzów nieprzychylnie i należało się mieć na baczność, by nie wpaść w jaką pułapkę. Zwłaszcza szczep Czipperesów i tak zwanych Yellowknivesów, czyli Żółtych Chłopów, dawał się niejednokrotnie białym osadnikom dobrze we laki. Osady skwaterów, naokoło skąpo rozrzucone, nie używały dostatecznej obrony; milami ciągnęły się głuche bory jaworowe podszyte leszczyną, splątane dzikim powojem, bez ścieżek, bez przesieczy. Czasem ni stąd, ni zowąd można się było natknąć na indiańską wieś, zapadłą wśród leśnej głuszy, dziką, rozbrzmiewającą tonami bojowej pieśni lub zawodzącą skargami pogrzebowych płaczek.
Parę razy ledwo z życiem uszliśmy przed pogonią zezowatych Kuczimów, kiedy indziej znów cudem tylko udało się wymknąć z niewoli u zajadłych Bobrowców. Dużą pomoc stanowiła osoba Headinga, znanego w tych stronach od lat pod przydomkiem „Szarego Oka”. Ben pozostawał w przyjaznych stosunkach z dowódcami kilku plemion tubylczych, zaskarbiwszy sobie ich życzliwość na wyprawach łowieckich lub w walkach z wrogimi sąsiadami. Mimo to przedzieranie się przez puszcze było trudne i niebezpieczne, gdyż na każdym kroku czyhały nie zawsze miłe niespodzianki.
Wreszcie dotarliśmy w okolicę Tanany, względnie jednego z jej bocznych dopływów. Po zbadaniu koryta rzeczki i sąsiedniego terenu uznał Ben miejsce za nader odpowiednie do poszukiwań złotego piasku. Nie tylko fale wyrzucały go dość obficie, lecz i uwarstwowienie brzegów pozwalało na domysł, że w okolicy znajdują się pokłady cennego kruszcu.
Postanowiliśmy więc zatrzymać się. Rozbiliśmy namiot, rozłożyli potrzebne narzędzia, a przede wszystkim urządziliśmy tuż nad rzeką wygodną płuczkarnię.
Naokoło było dziko i zacisznie. Jak okiem sięgnąć — lasy, olszynki, gaje, wszędzie bory, dąbrowy, leśne zapusty. Opodal naszej samotni rozlewające spokojne wody jezioro odbijało wiernie kontury nadbrzeżnych jesionów i grabów, lśniło w skwarze południa szybą gładką, zielonozłotą. Wśród pni brunatnych, ciemnoszarych lub białosrebrzystych rozkwitał tu i ówdzie czerwony uśmiech jarzębiny, przeorywał przestworza płochliwy lot cyranki, brzęczał mrukliwy chór komarów lub wędrowna drużyna pszczół w drodze do dzikiej barci. Czasem wyglądały spoza leśnych zasieków chytre oczy lisa, zerknął drapieżny żbik — czasem poprzez gąszcz leszczyny zarysował się smukły profil sarny.
Godziny płynęły cicho, spokojnie, dojrzewały upalne południa, chłodzone chwiejbą drzewnych szczytów. Uczucie niezmiernej ulgi szło od głuszy lasów, wionęło z cienistych głębin.
Praca postępowała raźno. Odcięliśmy dwiema poprzecznymi groblami część koryta, by powstały w ten sposób rząp wody poddać parowaniu. Równocześnie przepuszczało się wartki nurt przez płuczkę. Eksploatacja okazała się wkrótce nader wydatna, zwłaszcza gdy idąc za trafną radą Beni przeprawiliśmy się na drugi brzeg i zaczęliśmy kopać w ziemi. Żmudną dość pracę urozmaicały wyprawy myśliwskie konieczne do zaopatrzenia naszej kuchni w zwierzynę. Uzbrojeni w strzelby wybieraliśmy się na dzień lub dwa w głębię puszczy.
Okolica była najzupełniej dzika, nigdzie ani śladu ludzkiej stopy; bywały komysze niedostępne, do których nigdy ani promyk słońca nie zaglądnął, ponure zaułki leśne, gdzie od prawieków człowiek nie zawitał, zasieki zawalone butwiejącymi kłodami, zaryglowane obalinami odwiecznych cedrów — zamczyste, mchem zasnute na głucho zastrzały. Nurzaliśmy się w puszczy ogromnej, bezludnej, bez krańca.
Pewnego razu, wymijając jeden z takich ostępów, uczuliśmy nagle silny swąd, a wkrótce potem Ben, idąc w kierunku woni, wskazał na kłęby popielatego dymu przewalające się przez ścianę stuletnich dębów. Byliśmy w pobliżu jakiejś osady.
Należało być ostrożnym. Po cichu, skradając się, zagłębiliśmy się w starodrzew, by niebawem przekonać się, że dębina urywała się rozwierając w szeroką, jasną polanę. Stamtąd szły dymy.
Przykucnęliśmy za ostatnimi pniami i zapuściliśmy ciekawe spojrzenie w tamtą stronę.
Po gładkiej, krótką trawą zarosłej równinie, którą zewsząd okalały niebotyczne ściany borów, wałęsały się szare słupy dymu. Były gęste i tak przesłaniały sobą wszystko, że zrazu nie można było dostrzec, gdzie miały źródło.
— Wygląda, jakby się paliło — szepnąłem na ucho Benowi.
— Tak, lecz nigdzie nie widać płomieni. Zresztą czulibyśmy spaleniznę i skwar żaru; tymczasem jest tylko swąd.
— I nie słychać trzasku ognia; dymy snują się cicho i jednostajnie.
W tej chwili silniejszy powiew wiatru skierował je w stronę nam przeciwną. Dymy pochyliły się zgodną falą na wschód i wtedy dopiero ujrzeliśmy parę indiańskich chat, przez których szczytowe otwory przedostawały się miękkie popielate kłęby. Lecz wnet przesłoniły obraz powrotne kolumny; perłowoszare ich cielska spowiły znów zwartym splotem drewniane sadyby; jak przez mgłę tylko zamajaczyło jeszcze parę cedrów, strzelających w różnych odstępach ponad posowami domów.
Zastanowiła nas ogromna, bezwzględna cisza panująca w osiedlu. Ani jeden głos ludzki nie dochodził z tamtej strony.
— Co u licha?! — mruknął Heading pochylając się ku mnie — osada sprawia wrażenie wymarłej.
— Nie widać ani jednej ludzkiej twarzy. Czyżby jaka opuszczona wieś? A może mieszkańcy wyszli na wyprawę wojenną?
— W takim razie pozostaliby przynajmniej starcy, kobiety i dzieci. Tymczasem tam zdaje się być pusto najzupełniej.
— Nie można tego utrzymywać na pewno z daleka. Zważ na to, że obecność ludzi mogą nam zatajać rozwieszone po całej okolicy dymy.