Ben umilkł i cicho posuwaliśmy się jednym z chodników, co parę minut badając grunt, by przez pomyłkę nie wrócić znów na linię obwodu.
Tak postępowaliśmy przez dobry kwadrans; głucha cisza szła nam naprzeciw.
— Do diaska! — mruknął pod wąsem zniecierpliwiony Ben — tam nic nie ma! Po jakiego licha było pchać się w tę oćmę? Z pewnością minęliśmy już środek i zbliżamy się znów ku obwodowi.
W odpowiedzi zamajaczyło coś czarnego o parę kroków. Ścisnąłem ramię Headinga wskazując mu ciemny kontur. Rzuciliśmy się na ziemię, by resztę przestrzeni oddzielającej nas od budowli przeczołgać na kolanach. Wkrótce natrafiliśmy na pień potężnego cedru, którego konary pławiły się w mlecznym morzu; byliśmy widocznie za tylną ścianą chaty, gdyż cedry spotykane przez nas w ciągu wędrówki po obwodzie zawsze wznosiły się za, nie przed domami.
Ben przyłożył ucho do drewnianej, z ciężkich kloców zbitej ściany i słuchał parę minut z zapartym tchem. Potem rozłożył ręce na znak, że nic nie słyszy. — Zajdźmy od wejścia — zaproponowałem szeptem.
Ostrożnie obeszliśmy węgieł domu i przytuleni do ściany prawej zbliżaliśmy się ku otworowi. Nagle Ben, który szedł przede mną, zatrzymał się, dając mi do zrozumienia, żebym się przybliżył. Usłuchałem wezwania i przysunąłem się.
— Patrz tam — szepnął wyciągając rękę ku otworowi chaty.
W głębi, nad kwadratowym paleniskiem, z którego unosił się kręty słup dymu, ujrzałem siedzącego w kucki starego Indianina. Był ubrany odświętnie, w strój wojenny swego plemienia. Nad podłużną, szlachetnie zarysowaną głową wojownika powiewał pstry pęk piór, kołysząc się w oddechu ogniska. Skórzane spodnie, obite szlakiem złotych blaszek, miały począwszy od kolan w górę wzorzyste wyszycia. Piersi barwy lśniącego brązu były bogato tatuowane. Na chudej, żylastej szyi siał blaski drogocenny amulet. Szczególny charakter zdradzała twarz pociągła z dużym, orlim nosem; górna jej połowa, od linii nosa ubarwiona czerwoną glinką, pozostawała w dziwnym kontraście do oczu wypłowiałych, zaciągniętych mgłą melancholii i bezsilnej rezygnacji. Oczy te, smutne i stare, patrzyły nieruchomo w dymiące przed sobą ognisko.
— Zapamiętał się — szepnął Ben. — Nic teraz wkoło siebie nie widzi. Jeśli masz ochotę z nim pogadać, musimy wejść do środka i obudzić go z zadumy. Nikt nam nie przeszkodzi — jest to widocznie jedyny mieszkaniec na całą wieś. Jakiś osamotniony przeżytek lub obłąkany stróż opuszczonych sadyb. Wejdźmy!
Chociaż Heading mówił półgłosem, przecież czujne ucho syna borów ostrzegło go o obecności intruzów, bo nagle oczy wodza straciły szklany wyraz i bystro spojrzały w naszą stronę.
— Bądź pozdrowiony w imię wielkiego Manitu! — przywitałem pierwszy, zbliżając się spokojnie ku siedzącemu. Przypuszczając, że starzec należy do któregoś z licznie rozgałęzionych szczepów Atapasków, zamieszkałych w tej szerokości geograficznej, użyłem narzecza Czippewesów, znanego mi z poprzednich wędrówek.
Indianin zrobił głową przeczący ruch na znak, że niedobrze rozumie, i przemówił jakimś dziwnym językiem, w którym odczułem podźwięki mowy Delewarów zmieszane z jakimiś wyrazami o obcym mi, swoistym brzmieniu: wódz nie należał do żadnego ze znanych mi plemion.
Mimo to, po wsłuchaniu się głębszym, jako znawcy wielu indiańskich narzeczy, rozumieliśmy go dość dobrze. Z mojego powitania zdaje się utkwiło mu w uchu tylko imię wielkiego bóstwa, bo odpowiedział drżącym, smutnym głosem:
— Manitu opuścił dzieci swoje. Puste są wigwamy plemienia Kwapnas, rdzą pokryły się tomahawki jego synów. Zapomniał o dzieciach swoich Kruk Yeszel i nie przynosi więcej w dziobie świętej wody. Nie słychać w puszczy stąpań wojowników — nie straszą wrogów ich gromkie okrzyki. Manitu wytracił pokolenie Kwapnu.
Zwiesił siwą głowę i patrzył tępo w ogień.
— Dlaczego siedzisz w dymnej chacie, stary wojowniku? — przerwał milczenie Heading. — Kto pozapalał ogniska w sadybach? Po co te dymy snujące się po całej wsi?
Oczy starca przybrały tajemniczy wyraz.
— Czarny Puma — odpowiedział wódz swym obrazowym stylem — jest ostatnim z wielkiego plemienia. Duchy jego wojowników odeszły już wszystkie do wielkich borów po tamtej stronie ziemi — a dusze błąkają się jeszcze po ukochanych wigwamach.
— Ciekawe zróżnicowanie — zauważyłem, zwracając się ku Benowi.
— Hm... istotnie — odparł nieprzejednany sceptyk — dziecinne brednie ludów na pierwotnym stopniu kultury.
— Jestem wprost przeciwnego zdania — odpowiedziałem, podejmując z zainteresowaniem rozmowę z Czarnym Pumą.
— Dlaczego Czarny Puma nie pali mokrych mokasynów?
Umyślnie zadałem to pytanie, chcąc upewnić się, że Indianin miał na myśli dusze zmarłych, które krajowcy odpędzają od osad, paląc stare, zmoczone obuwie.
Starzec wzruszył pogardliwie ramionami:
— Puma nie lęka się zmarłych. Puma jest ich przyjacielem i strażnikiem.
— A czego szukają dusze po dawnych sadybach? — zagadnął Ben, którego widocznie bawiły odpowiedzi wodza.
— Przypominają lata ubiegłe, które już nigdy nie wrócą, i czekają na brzemienne niewiasty.
— Co on mówi? Słyszałeś? Cha, cha, cha! — zaśmiał się Heading. — To jakaś skomplikowana historia.
Starzec nie mógł zrozumieć słów Bena, zwróconych do mnie w obcym języku, lecz niewczesny wybuch wesołości widocznie go uraził, bo spojrzał nań surowo i skarcił:
— Biały człowieku, po cóżeś przyszedł spoza wielkiej rzeki? Czy po to wdarłeś się w obręb ludzi zmarłych, by naigrawać się z ich starego sługi? Wstydź się, blada twarzy!
Heading, zbity z tropu powagą głosu, chciał odpowiedzieć czymś gwałtownym, lecz w porę przeszkodziłem mu, dając znak, by się pohamował.
— Szare Oko — tłumaczyłem starcowi, usiłując go ułagodzić — bo tak nazywają mego przyjaciela — nie zrozumiał słów Czarnego Pumy. I dla mnie są one ciemne i zagadkowe. Dlaczego dusze zmarłych z pokolenia wielkich Kwapnasów oczekują ciężarnych niewiast?
— Ażeby w nie wejść i po raz wtóry narodzić się jako ludzkie dzieci.
— Trzeba jednak przyznać — mruknął Ben — że ten półobłąkany samotnik ma fantazję nie lada.
— To nie fantazja, to głęboka, a oryginalna wiara.
— Lecz dotąd — podjął znów starzec — od czasu, jak zginął wielki Tecumseh, najstarszy po Pumie w plemieniu Kwapnu, a za nim cała jego rodzina, ani jedna skwaw nie przeszła mimo wymarłej osady. A Puma już starzec i żony mieć nie będzie.
Tu wódz obrócił się i sięgnąwszy ręką w kąt izby, wygrzebał stamtąd zżółkła piszczel i rzucił w ognisko.
— Oto pali się kość Tecumseha — objaśnił wskazując na ogień — i zapładnia jego duszą dym.
— I znów słowa Czarnej Pumy ciemne są i brzmią dziwnie w uchu moim. Cóż ma wspólnego dusza z kością i jak piszczel może zapłodnić dym z ogniska, w którym się spala?
— Bo należała kiedyś do żyjącego człowieka i przyciąga po śmierci ciała jego duszę — wyjaśnił spokojnie.
— Więc Tecumseh spoczywa w tej chacie? Tutaj go pogrzebano?
— Ciało spłonęło na stosie kilka lat temu; kości wyjął Puma ze zgorzeli i schował tutaj, by podsycać nimi ognisko i dymy Tecumseha. Odpowiedź rzuciła jasne światło na jego obecną rolę w osadzie.
— Czy to samo czyni Puma z kośćmi innych wojowników swego pokolenia?
Indianin pochylił głowę na znak potwierdzenia.
— Więc — wywnioskowałem — wszystkie te ogniska tlejące po domach są zapalone ręką Pumy?
— Tyś powiedział. Od dnia, w którym Puma został sam na świecie z całego plemienia, zapala własną ręką ogniska w trzynastu chatach jego trzynastu naczelników i syci ogień ich kośćmi. I tak będzie do końca jego dni. A gdy przyjdzie nań dzień ostatni, gdy ostatni raz zajdzie dlań słońce za brzegi borów i duch Pumy odejdzie, by złączyć się w jedno z Wielkim Duchem — wygasną ognie, rozwieją się dymy na zawsze i nie zostanie śladu z pokolenia Kwapnu.