Выбрать главу

Ostatnie słowa wymówione w spadkach żałobnych, tonem niewysłowionego żalu pokoleń, co zniknąć mają bez powrotu, sprawiły na mnie głębokie wrażenie. Umilkliśmy. Tylko ogień trzaskał cicho trawiąc paliwo, pryskała pożółkła kość Tecumseha.

Powoli Ben pochylił się ku starcowi i przypatrywał się amuletowi na piersi.

— Złoto — szepnął po chwili.

Pełgające języki ognia trysnęły nagle mocniejszym podrzutem i liznęły odblaskiem mroczny kąt izby poza nami: na ścianach zabłysły skrzące migoty, zagrały jasne światła. Heading podszedł w tamtą stronę i chwilę przyglądał się czemuś z natężoną uwagą. Gdy wrócił do ogniska, miał przykry jakiś wyraz w twarzy.

— Złote tomahawki — wytłumaczył mi na ucho. — Tu musi być gdzieś złoto w pobliżu — dodał z chciwym błyskiem w oczach.

— Być może — odparłem obojętnie, zwracając się ku Indianinowi.

— Przed wigwamami stoją pale plemienia Kwapnu. Chociaż widziałem już nieraz święte pismo u innych pokoleń Manitu, przecież znaki wojowników Kwapnu obce mi są i niezrozumiałe. Jakie jest święte zwierzę, roślina lub przedmiot Kwapnasów?

Puma uśmiechnął się pogardliwie:

— Ludzie Kwapnu gardzą praojcami swoich czerwonych współbraci, którzy nieświadomymi będąc, wywodzą się od niższych od siebie stworzeń.

— Więc kto jest praojcem ludu Kwapnu? — zapytałem zaciekawiony.

W odpowiedzi Puma ujął w palce swój złoty amulet i trzymał mi go blisko przed oczyma:

— Niech Blady Lekarz patrzy bystro w te znaki, a odczyta to, o co zapytuje Czarnego Pumę.

Pochyliłem się nad złotym krążkiem i przez chwil parę studiowałem jego wypukłorzeźbę. Któż opisze me zdumienie, gdy po obejrzeniu dokładnym amuletu znalazłem na nim wizerunek dymiącego ogniska identyczny z tym, jaki widzieliśmy już na palach.

Podniosłem niedowierzające spojrzenie na starca:

— Więc z ogniska zrodziło się pokolenie Kwapnasów? Puma pokręcił głową:

— Blady Lekarz źle patrzył; ognia tam mało, prawie go nie dojrzysz.

— Więc dym? — poprawiłem się.

— Tyś powiedział. Od niego pochodzimy; z dymu wyszedł Kwapnu i w dym się obróci.

Teraz zrozumiałem niejasną dla mnie dotąd nazwę pokolenia oraz znaczenie często używanych przez starca słów: Kwap, Kwapa, Kwapnu itp. Wyraz ten oznaczał dym, od którego też cały szczep otrzymał imię rodowe.

— To szczególne! — zauważyłem w stronę Bena. — Wyraz dym posiada w tym dziwnym języku brzmienie bardzo spokrewnione z odpowiednikiem greckim „Kapnos”.

— Hm... — odparł w zamyśleniu Heading, który widocznie trawiony gorączką złota na widok amuletu snuł już jakieś plany — hm, może. Nie mogę tego ocenić nie znając greczyzny. Zresztą to szczegół tutaj obojętny.

Indianin wciąż trzymał w palcach tajemniczy amulet i śmiał się zagadkowo. Wtem Ben wyciągnął poń rękę, zapewne, by zważyć ciężar. Starzec zauważył ruch i cofnął się skwapliwie.

— Nie wolno dotykać bladym twarzom świętego znaku.

— Dlaczego? — zapytał uśmiechając się ironicznie Heading. — Czy złoto synów Kwapnu parzy ręce białych?

— Nie wolno znieważać świętego znaku Kwapnu, nad którym wielki kapłan Urusa wypowiedział siedmiokrotnie słowo zaklęcia.

— A gdybym mimo to dotknął? — przekomarzał się złośliwie Ben.

— Mogłoby spotkać tak Czarnego Pumę jak i Szare Oko jakieś wielkie nieszczęście; Pumę za to, że dotknąć pozwolił, białą twarz za to, że tknąć się świętości ważyła.

Ben machnął lekceważąco ręką.

— Brednie — zauważył po angielsku, zwracając się ku mnie. — Ten stary jest niewyczerpaną skarbnicą przesądów i dzikich zabobonów.

— Zbyt jesteś kategoryczny w twych sądach, mój kochany — odparłem, przypominając sobie wszystko, co niegdyś słyszałem o amuletach.

— Problem amuletów i talizmanów ciekawy i głęboki; widziałem już nieraz te niby niewinne, dziecięco śmieszne blaszki i znaki i poznałem ich siłę. Mogą czasem stać się niebezpieczne.

Heading śmiał się:

— Wiecznie ten sam niepoprawny mistyk i wielbiciel cudowności! Co może kawałek kruszcu lub drzewa wobec woli rozumnego, panującego nad nerwami człowieka?

— Nie chodzi tu o materiał, z którego amulet czy talizman sporządzono, lecz o wiarę w jego cudotwórcze siły, którą całe pokolenia doń przywiązują. Przez szeregi lat, czasem przez wieki całe, osnuwają go ludzkie dusze przędzą wierzeń; z tysiąca piersi wywiązują się prądy psychiczne, płyną ku niemu i wsiąkają weń, przepajając go swą mocną treścią. Tak to niepozorny kamyk, nikła blaszka, sukienny szkaplerz stają się powoli zbiornikiem nagromadzonych w nim w ciągu lat sił i przekształcają się w amulet lub talizman; drzemią w nim tajemne moce wyrzucone z tysiąca wierzących serc i skupione w jego treściowym wnętrzu. Talizman — to kolosalne napięcie zgęszczonej niezmiernie energii potencjonalnej wiary — to jakby akumulator prądów duchowych, który w stosownej chwili może zacząć działać.

Niebezpiecznie jest zbliżać się doń z brudnymi rękoma, z cyniczną intencją. Bo wtedy przeciw świętokradcy powstają utajone dotąd siły i zmiażdżą go, mszcząc się za zniewagę.

Ben kiwał z politowaniem głową:

— Nie będę się spierał o to, co dla mnie jest chimerą mistycznie nastrojonych mózgów. Grunt w tym, ze amulet i tomahawk są ze szczerego złota i że jego pokłady zwietrzyłem w tej okolicy.

— Czy Czarny Puma rozpala ogniska pod wieczór? — zagadnął sędziwego stróża osady.

W odpowiedzi Puma dźwignął się ciężko z kamienia przed paleniskiem i odparł swym śpiewnym, trochę drżącym głosem:

— W chatach Kwapnasów palą się ognie dniem i nocą. Dymy ich wznoszą się nad osadą bez przerwy.

— Przekleństwo! — mruknął przez zęby Ben. — Więc to są dymy wieczyste. Nie będzie można wygodnie zbadać terenu.

— Więc Czarny Puma czuwa przy ogniskach dniem i nocą? — zapytałem zdumiony.

— Dymy nie żądają tego od Czarnego Pumy. Ostatni z pokolenia wojownik syci ognie dwa razy na dzień: gdy słońce wstaje sponad wielkiej rzeki i gdy zachodzi poza czarne bory. Oto już nadszedł jego czas wieczorny. Puma idzie dołożyć świeżych gałęzi cedru, suchych krzów leszczyny i zbielałych kości. Potem pójdzie Puma złożyć strudzoną głowę w wigwamie za osadą, bo we wsi zmarłych żywym spać nie wolno.

Ostatnie słowa wymówił starzec z naciskiem, dając nam do zrozumienia, że na nocleg we wsi liczyć nie możemy. Potem wyprostował swą zawiędłą postać i ruszył ku wyjściu. Poszliśmy za jego przykładem.

Na dworze tymczasem ściemniło się gwałtownie. Zapaliliśmy ślepe latarnie i poprzedzani przez Indianina wydostaliśmy się na linię obwodu. Tutaj Puma pożegnał nas krótko, powierzając opiece Wielkiego Ducha i życząc nocnego spoczynku, po czym zniknął w drzwiach najbliższej chaty. Odszedłszy parę kroków widzieliśmy jeszcze z oddali, na tle czeluści chaty rozświecanej blaskiem ognia, jego czarną, zgarbioną sylwetę uwijającą się koło paleniska; Indianin przykucnął na ziemi, rozdmuchiwał żar, dorzucał drew. Postać jego rzucona ostro na przekrwawiony ekran wnętrza oglądała dziko jakoś i tajemniczo. I długo jeszcze przypatrywałem mu się w milczeniu, dopóki nie wezwał mnie na wieczerzę Ben, który tymczasem rozbił nasz przenośny namiot i rozniecił ogień. Wkrótce potem zasnęliśmy strudzeni znojami dnia snem mocnym i krzepkim...

Gdy nazajutrz obudziłem się wczesnym rankiem, Bena ż w namiocie nie było. Zjadłem więc śniadanie sam i czekałem na powrót towarzysza.