— Przeklęte dymy! — warknął przez zęby.
— Dusiłeś się? — zapytałem odbierając mu siekierkę z ręki.
— Ale gdzież tam! Wiesz, to szczególne! Te dymy nie duszą — możesz wśród nich oddychać jak wśród gęstej igły lub chmury.
— Więc dlaczego jesteś tak czerwony?
— Poparzyłem się — syknął, wskazując wyraźne ślady oparzelin na rękach, piersi i twarzy. — One nie duszą, lecz pieką.
— To dziwne — zauważyłem. — Gdyśmy przed dwoma tygodniami włóczyli się po osadzie, nie czułem ani śladu gorąca.
— Hm... i ja także. Dopiero dzisiaj... Jakiś przeklęty kierunek wiatru czy zmienione składniki paliwa. Do diaska! Masz oliwę?
— Zapas w namiocie nietknięty.
— Muszę wetrzeć porządnie w skórę, bo piecze diabelnie.
Wyliżę się za parę dni, ale potem! — Podniósł pięść ku dymom:
— Zobaczymy, kto ustąpi!
I poszliśmy do namiotu, gdzie Ben opatrzył swe rany. Tego dnia i przez kilka następnych Heading wypoczywał i zalewał oparzone miejsca oliwą. Sądziłem, że wypadek odstraszy go od dalszej eksploatacji w obrębie osady i że wrócimy do starego obozowiska; lecz zawiodłem się. Heading postanowił przeprowadzić swoją wolę za wszelką cenę. Chciwość i upór opanowały go bezwzględnie i po upływie tygodnia, głuchy na moje prośby, ruszył z siekierą i łopatą ku chatom. Lecz zaledwie dotknął ostrzem zrębów domu, wszczął się wśród dymów nerwowy ruch i w paru sekundach włochate kłęby poczęły łączyć się w groźne zrzeszenia z wyraźną orientacją w stronę niszczonego budynku.
Natychmiast ostrzegłem Bena donośnym gwizdem. Heading zrazu wzruszył lekceważąco ramionami; jednak gdy po chwili wąska tulejka palącego dymu liznęła mu rękę, opuścił na ziemię siekierę i cofnął się przed atakiem. Mimo to jeszcze parę razy ponawiał próby przekopania wsi, lecz zawsze z podobnym wynikiem; dymy zajadle broniły nietykalności miejsca.
Wtedy przez jakiś czas zdawało się, że Ben odstąpi od pierwotnego zamiaru; przestał bowiem kopać i w ogóle nie zbliżał się do osady. Lecz z zaciętych ust wyglądało silne postanowienie. Heading należał do rzędu ludzi, którzy niełatwo ustępują. Teraz może szło mu już nie tyle o samo złoto, ile o chęć przełamania przeszkody, która dla mnie miała charakter czegoś tajemniczego, dla niego była tylko krnąbrną przekorą przypadku. Zresztą, może z czasem i u niego nastąpiła zmiana w poglądzie na sprawę, może i on zaczął patrzeć trochę inaczej na swą walkę z dymami; lecz ambicja nie pozwalała przyznać się do tego, a poniesione porażki podżegły tylko zawziętość. Stał się małomówny i ponury, przestał mi się zwierzać z planami na przyszłość.
Przez kilka dni tedy nie drażnił przeciwnika, unikając bezpośredniego zetknięcia z chatami. Natomiast wykopał już koło zagrożonego domu coś w rodzaju zbiornika, do którego doprowadził sztucznym kanałem wodę z pobliskiego potoku. Praca ta ciężka, wykonana w pojedynkę, zabrała mu dwa dni czasu. Lecz z wyniku był znać bardzo zadowolony, bo gdy po jej ukończeniu pod wieczór przyszedł posilić się do namiotu, tryskał humorem i zacierał ręce. Udałem, że tego nie dostrzegam, zniecierpliwiony już jego uporem, postanawiając nazajutrz pozostawić go samego losowi i pracować w innych stronach na własną rękę.
Tegoż wieczora, po kolacji, położyłem się wcześniej na spoczynek, by nabrać sił do zamierzonego nazajutrz wymarszu. Lecz zasnąć nie mogłem. Ben usiadł przy wejściu i palił fajkę patrząc w stronę dymiącej wsi. Noc była miesięczna, jasno jak w dzień. Trzynaście wyraźnie zróżnicowanych dymów wwiercało się spokojnie w głęboki granat przestworza.
Wtem Ben wytrząsnął fajkę w ognisko i zaczął krzątać się po namiocie. Po chwili wyjął z kąta spod stosu rupieci wiadro i zdjąwszy ze sznura skórzany bukłak, oddalił się cicho ku osadzie. Ciekawy, co zamierza, opuściłem me legowisko i wyszedłem przed namiot. Heading doszedłszy do sztucznej sadzawki pochylił się, zaczerpnął wody w oba naczynia i ruszył pomiędzy chaty. Postać jego smukła i krzepka czerniła się długim cieniem na białym toku między domami, wyraźnie chrzęściły na żwirze kroki pewne, męskie. Postawił wiadro i na ziemi i zdjął bukłak z pleców. Przed otworem jednej z chat pochylił się jak do skoku, cofnął wstecz ręce z trzymanym w nich bukłakiem i silnym rozmachem wyrzucił je przed siebie. Srebrny strumień wody błysnął łukiem w poświacie księżyca i zniknął we wnętrzu chaty; za nim poszedł drugi, trzeci i następne. Ben, wypróżniwszy szawłok, chwycił za wiadro i zalał nim drugie ognisko. Potem rzucił próżne naczynie i z błyskawiczną chyżością napełnił w sadzawce skórzany wór po brzegi. W następnej chwili był już z powrotem w trzeciej z rzędu chacie i zalewał skwapliwie tlejący ogień. Olbrzymi cień uwijającego się jak szatan po osadzie prześlizgiwał się po toku, sunął między uliczkami, wczołgiwał się w otwory domów... Po pierwszym rzucie, kiedy trafił najbliższe ognisko, dotąd cicho płynące w niebo dymy zawahały się; jakby wstrząs ogromny zakołysał pękami strzępiastych piór wojowników, spazm bolesny skurczył ich zwiewne postacie. Gdy Heading wracał od sadzawki ze świeżym zapasem wody, dymy nagle zapadły się; zielonoszare trzony ściągnęły się, zmalały i wsiąkły przez dymniki w głąb chat. Ben spostrzegł to i z okrzykiem triumfu podskoczył ku następnej chacie. Lecz w tymże momencie trzynaście dymnych szyj wysunęło się z otworów wchodowych, trzynaście potwornych łap wypadło z sykiem z czeluści wigwamów i w mgnieniu oka spętało go zwartą, nieprzeniknioną mgłą; osada w jednej chwili zamieniła się w kłębiące wężowisko. Powietrze rozdarł zwierzęcy, rozpaczliwy ryk, jakiś nieludzki, dziki skowyt. To Ben krzyczał, to Ben wzywał na pomoc. Puściłem się pędem pomiędzy chaty, na oślep zdążając w stronę, gdzie mi zniknął wśród kłębów. Już dosięgłem ich tylnych straży, które zamknęły się za nim zbitą masą, już miałem zanurzyć się w ich miękkie mleczne ciało — gdy jakiś prąd potężny jak huragan, jakiś tajfun silny jak olbrzym odepchnął mię wstecz na parę metrów. Padając, usłyszałem raz jeszcze ów okropny krzyk, lecz już cichszy, jakby znużony walką.
Dźwignąłem się i porwałem znów w kierunku, skąd doszedł mię głos Bena. Lecz oto znów niewidzialny cyklon powalił mię ze zdwojoną energią na ziemię: żelazny kordon bronił przystępu. A tymczasem tam, przy czwartej chacie, kotłowały rozczochrane fale, mrowił się dziki zgiełk mgieł, wichrzyła duśba opętańców. Wśród syku dogasających ognisk, wśród szeptu sepleniących zwojów powstałem po raz drugi i ponowiłem próbę przedarcia się przez ćmę.
Teraz nie spotkałem już najlżejszego oporu. Było tylko mglisto od dymów i nie widziałem na krok przed sobą. Szedłem po omacku naprzód, przesiąkły kopciem i swędem. Parę razy zaczepiłem ręką o jakiś pal totemowy, raz omal nie rozbiłem głowy o wystający węgieł chaty. Nie wiem, jak długo trwała wędrówka — może godzinę, dwie lub więcej. Nie orientując się w dymnej pomroce, zapewne obszedłem osadę wkoło parę razy, wciąż wracając na to samo miejsce. W pewnej chwili, mijając ciemny kontur jednej z chat, potrąciłem nogą o coś miękkiego. Schyliłem się i namacałem i ręką ciało człowieka. Dreszcz grozy przeniknął mię do kości. Uniosłem go z wysiłkiem za ramiona i słaniając się pod ciężarem wywlokłem poza obręb domów. Tu spojrzałem mu w twarz. Była okropna. Wyszłe z orbit oczy miały wyraz piekielnego przerażenia, naprężone jak struny ścięgna zdawały się pękać od wysiłku; skóra poparzona w straszliwy sposób odpadała od mięsa — na szyi widniały ciemnosine odciski bezliku palców. Z ust rozwalonych szeroko wystawał język czarny, mięsisty, obrzmiały...
Oglądnąłem się bezradnie wokoło, nie wiedząc, jak przenieść zwłoki do namiotu. Wtem przypomniałem sobie starego Pumę, który zapewne spał w swym szałasie. Zostawiłem trupa na murawie pod grupą drzew, a sam poszedłem obudzić starca i poprosić o pomoc. Zastałem wodza w jego liściastym wigwamie, poza wsią, w głębokim uśpieniu. Zbudzony, zrazu nie rozumiał, o co chodzi, lecz gdy mu opowiedziałem zdarzenie dogorywającej już nocy, gdy przedstawiłem w całej prawdzie świętokradczy czyn Bena, twarz Indianina przybrała wyraz tak bezbrzeżnej rozpaczy, że mimo woli cofnąłem się przed tym bezmiarem cierpienia i bólu. A Puma, wydawszy z swej starczej piersi głos podobny do skargi kruka, wybiegł z szałasu ku osadzie.