Zjedli krótką, kawalerską przekąskę, wypili parę kieliszków starej, gdańskiej wódki i żwawo zasiedli do zielonego stolika. Rozgrzani siarczystym mrozem, sporą ilością wychylonych napoi i ciepłem dużej, staropolskiej świetlicy, panowie rozobozowali się w domu przyjaciela swobodnie, nie krępowani obecnością kobiet.
Kostrzycki, wesoły, smukły blondyn z bujną, zawadiacką czupryną, zrzucił nawet frak i przewiesiwszy go przez grzbiet krzesła, grał nucąc od czasu do czasu jakąś krotochwilną piosenkę.
Zgorzelski, rosły, barczysty właściciel żytomierskiego klucza, rozparłszy się szeroko w skórzanym, wypłowiałym już mocno fotelu, wtórował mu grubym basem, sięgając w przerwach po butelkę węgrzyna umieszczoną u jego nóg pod stolikiem.
Trzeci z rzędu, szczupły, z zawiesistym, melancholijnie trochę opuszczonym wąsem, Biedrawa, milczał zawzięcie, pykając z krótkiej fajansowej fajeczki.
Na dworze padał śnieg, na szybach malował krzepkie kwiaty mróz, a w kominie buzował pryskający co chwila mietlicą iskier ogień. Zaciszno było w starym dworze, zaciszno i ciepło.
Pan domu był tego wieczora małomówny. Po bladej jego twarzy nie przemknął ani razu uśmiech. Zbywał milczeniem dowcipy przyjaciół, ze spokojnym chłodem odpowiadał na przekorne ich zaczepki. Był w nastroju zgoła nie przedweselnym. Usiłowania druhów, którzy już od lat paru dokładali wszelkich starań, by go wyprowadzić ze stanu zobojętnienia, dziś także spełzły na niczym. Ponura zaduma zagnieździła się w sercu tego zamkniętego człowieka.
Był jeszcze młody i piękny. Spod bujnych, kruczych włosów wyglądało oblicze męskie, o liniach mocno zakreślonych, pełne energii i poczucia siły. Niegdyś należał podobno do najweselszych ludzi w okolicy. Dopiero małżeństwo, zawarte lat temu dziesięć z Jadwigą Grotkowską, zmieniło go najzupełniej. Spoważniał, zaczął unikać towarzystwa, wieść życie w zaciszu domowym.
Różne krążyły pogłoski o pożyciu Rozmuskich i gadatliwa plotka snuła o nim najdziwaczniejsze powieści. Najprawdopodobniej jednak szczęśliwym nie było. Związek tych dwojga wyjątkowych łudzi, dumnych nad miarę i nad wyraz gwałtownych, należał do rzędu tych rzadkich stosunków, które znajdują ujście albo w miłości do zatraty tchu lub — w śmierci. I tę ostatnią drogę obrała Jadwiga Rozmuska. Pewnej zimowej nocy znaleziono ją martwą, z przestrzeloną na wylot piersią, w sypialni męża. W liście ukrytym za gorsetem wyznała ta dziwna kobieta, że ginie z własnej ręki i woli, nie podając przyczyn samobójczego zamachu.
Rozmuski szalał z bólu, wił się z rozpaczy i gdyby nie wyraźne życzenie zmarłej wyrażone w testamencie, by został przy życiu, byłby niewątpliwie poszedł w jej ślady.
Lecz od owej tragicznej nocy chmura bólu nie zeszła z jego czoła. Rozpytywany o szczegóły śmierci i przeszłość małżeńską milczał uporczywie i odmawiał wszelkich zwierzeń. W ogóle nigdy o wypadku i żonie nie wspominał, zawarłszy w sobie przeszłość na żelazne wrzeciądze.
Od tego czasu upłynęło lat pięć. Ból ukoił się, złagodniał i przeszedł w stałe zamyślenie. Dopiero w ostatnich miesiącach Rozmuski jakby otrząsnął się pod dobroczynnym wpływem przyjaciół i z wolna powracał do życia. Wreszcie ustąpił usilnym ich zabiegom i poprosił o rękę bogatej a pięknej Leokadii Załęskiej, córki sąsiada, która podobno od dawna, jeszcze przed zawarciem jego pierwszego małżeństwa, darzyła go cichym, nie odwzajemnionym uczuciem.
Rozpoczęto czwartą partię. Zgorzelski zmieszał karty, rozdał i po przeprowadzeniu licytacji gra potoczyła się od nowa.
Wtem skrzypnęły z cicha drzwi wchodowe i do pokoju wsunął się nieśmiało Filip, stary sługa domu.
Rozmuski usłyszał ostrożne kroki i zwrócił się doń profilem.
— Jaśnie panie!
— Co powiesz, stary?
— Jakaś pani w żałobie czeka w sieni i rada by bardzo w ważnej sprawie widzieć się z jaśnie panem.
Rozmuski spojrzał na zegarek.
— Teraz? O trzeciej po północy? Także fantazja! Pewnie jakaś wdowa po oficjaliście. Nie macie wyobrażenia, kochani — dokończył w stronę przyjaciół — jak mnie nuży ta wieczna żebranina. Nachodzą mnie i dręczą niemal codziennie.
— Jaśnie panie — wtrącił poważnie Filip — znam je wszystkie, bo nie od dziś i nie od wczora tutaj służę — to jest żadna z tych. To jest ktoś inny.
Rozmuskiego uderzyło coś w głosie sługi, bo popatrzył uważnie, po czym wstając od stołu przeprosił gości:
— Wybaczcie, muszę na parę minut przerwać partię, zawrócę. Filipie, przyniesiesz tymczasem panom parę butelek węgrzyna, tego w zielonych flaszkach, wiesz?
— Stanie się, jaśnie panie!
Rozmuski nacisnął klamkę i zniknął w sieni. Za nim milcząco wymknął się z komnaty służący. Goście zostali sami we trójkę.
— A to jakaś romantyczna historia! — zauważył wesoło Kostrzycki. — Odwiedziny po północy w grubej żałobie!
— Ej, kto wie — podchwycił krotochwilnie Biedrawa — nasz Stefan nie ma jeszcze jakichś zaległości nowszej daty?
Aha, właśnie i ja o tym myślałem — potwierdził sentencjonalnie Zgorzelski — może jakaś maleńka likwidacja ostatniej doby wdowiego bytowania. A w samą porę się głosiła — za jaki tydzień, dwa mogłoby być za późno.
Tok dalszych uwag przerwało wejście Filipa z węgrzynem. Stary milcząc postawił trzy omszałe butelki na srebrnej, masywnej tacy i odkorkowawszy nalał do dużych szklanic. Obecność starca zmroziła jakoś wesołość. Wiał od niego jakby chłód i utajona niechęć.
Kostrzycki podniósł pod światło likwor i pojąc oczy jego soczystą barwą, przerwał przykre milczenie
— Na zdrowie miłego gospodarza i jego przyszłej pięknej żony!
— Na zdrowie, vivant! Crescent et multiplicentur! — zawtórowali wszyscy trzej chórem, spełniając toast.
Filip nieznacznie skrzywił się i zabierał do wyjścia.
— No, a ty, stary — zatrzymał go w drodze Kostrzycki — nie napijesz się z nami na zdrowie twej przyszłej pani?
Starzec spojrzał nań surowo i odpowiedział spokojnym, równym głosem:
— Nie — dziękuję wielmożnemu panu — za wielki zaszczyt. Zresztą jedną miałem panią w życiu i tej wiernie służyłem, a dziś ona nieboszczka. Stary ja już niezdara — dorzucił z tłumioną goryczą — czas mi już odejść na spoczynek, czas. Nie umiem dwom bogom służyć.
I nie czekając na odpowiedź, skwapliwie opuścił zaskoczonych mężczyzn.
Kostrzycki pierwszy ochłonął ze zdziwienia.
— A to ciekawy stary! Słyszeliście?
— Istotnie, uparty dziwak, któremu trudno nagiąć się do nowych porządków.
— Wiecie — zauważył Biedrawa — wygląda to tak, jakby nie życzył sobie ponownego małżeństwa Stefana.
— Et, głupstwo — zawyrokował Zgorzelski — chyba nie będziemy zastanawiać się nad sympatiami i zapatrywaniami sługi. Szkoda czasu. Lepiej opowie nam Kostrzycki jedną ze swoich kapitalnych anegdot, których spory zapas miewa zawsze pod ręką.
Wezwany nie bronił się bardzo i popiwszy węgrzyna zaczął opowiadać. Historia była nader ucieszna. Za jedną krotochwilą poszła druga, za nią trzecia i dalsze przeplatane częstym wychylaniem szklanek, osnute kłębami tytoniowego dymu, ubarwione pustą piosenką.
Tak mijały niepostrzeżenie chwile i staroświecki zegar rozpięty na kolumienkach wskazywał już czwartą nad ranem.
Podochoceni goście jakoś nie zauważyli przydługiej nieobecności gospodarza i zabawiali się sami w najlepsze. Dopiero wejście Filipa otrzeźwiło trochę zmącone głowy. Biedrawa rzucił okiem na sługę, potem na zegar i nagle spoważniał:
— Filipie, gdzie pan? Czemu do nas nie wraca? Czyżby zapomniał, żeśmy u niego w gościnie?