Dwaj inni również pytająco zwrócili się do starego. Na twarzy sługi widniało trwożne zakłopotanie.
— Pana nie ma we dworze.
— Jak to? Wyjechał?
— Może zamknął się na rozmowę w którymś z dalszych I pokoi?
— Nie, proszę panów. Jaśnie pan jeszcze nie wrócił.
— Więc wychodził z domu? Kiedy? Dokąd? Starzec tajemniczo zniżając głos mówił:
— Było tak. Wyszedłem tuż za panem w sień, gdzie miała oczekiwać go owa pani w żałobie. Rozglądaliśmy się wkoło, ale w sieni nie było nikogo. Jaśnie pan myślał, że mi się przywidziało lub że kpię z niego, i już chciał mnie surowo zgromić, gdy wtem spojrzał ku wyjściu i jakby coś spostrzegł. Ja nic nie widziałem... Pan otworzył drzwi i wyszedł na podwórze, ja za nim, lecz ręką wstrzymał mię i kazał nie ruszać się z miejsca. Potem przeszedł podwórzec, ciągle patrząc prosto przed siebie, jak ślepiec, z wyciągniętymi naprzód ramionami, którego ktoś prowadzi. Tak przeszedł podwórze, klepisko i przez bramę wjazdową wyszedł na drogę przed dworem. Stangret, który drzemał w wozowni, widział go także, jak brnął przez śnieg i otwierał wierzeje — lecz oprócz pana nie dojrzał wkoło ani żywej duszy... I tak wydostał się na czyste pole w mróz, w zawały śnieżne po kolana. Bez płaszcza poszedł, bez czapki, tak jak wstał stąd od stołu. Widziałem go z dworu jak na dłoni. Wyraźnie czernił się na śniegu — noc dziś księżycowa.
— Czemużeś nie zarzucił nań przynajmniej okrycia? — przerwał zmienionym głosem Kostrzycki. — Tam na polu będzie ze dwadzieścia stopni mrozu.
Stary bezradnie opuścił głowę:
— Nie śmiałem iść za nim: zabronił wyraźnie. W oczach miał przy tym takie błyski, że coś mię od niego odpychało.
— I cóż dalej? Dokąd zaszedł?
— Nie wiem. Widziałem go jeszcze czas jakiś na gościńcu; potem skręcił w lewo...
— W lewo! — podchwycił Biedrawa. — Ależ trakt główny skręca w przeciwną stronę! Na lewo biegnie droga...
— Na cmentarz — dopowiedział półgłosem sługa. — Tam zniknął z oczu...
— Nie ma ani chwili do stracenia — zawołał nagle Zgorzelski, opanowując przemocą dziwne uczucie lęku, jakim I przejęły obecnych słowa Filipa. — Trzeba zwołać parobków i zaprząc dwoje sań. Może go jeszcze ocalimy, o ile dotąd nie zamarzł.
— Parobków już wysłałem — odparł Filip — a sanie wielmożnych panów też gotowe do odjazdu... Złą noc podobno wybrali panowie na zabawę, bardzo złą noc...
Mężczyźni, już na wychodnym, równocześnie zwrócili się pytająco ku starcowi.
— Dzisiejszej nocy — objaśnił — przypada rocznica śmierci nieboszczki pani.
Gdy domawiał tych słów, drzwi od sieni otworzyły się i do pokoju wszedł Rozmuski.
Okrzyk przerażenia powitał go u progu. Mimo woli jak przed widmem cofnęli się wszyscy w głąb sali.
Był blady jak płótno i zesztywniały jakby od mrozu. Gęste okiście szronu srebrzyły się na wąsach, wąska biała taśma lodu obrzeżyła klapy fraka... Patrzył w nich błyszczącymi obłąkaniem i grozą oczyma...
Tak upłynęło parę ciężkich jak wieczność sekund. Wreszcie rzekł bezdźwięcznym, jakimś obcym głosem:
— Zostawcie mnie samego.
Drewnianym krokiem podszedł do fotela pod oknem i runął weń złamanym, bezwładnym ruchem. Znużona głowa opadła ciężko na poręcz. Wtedy spostrzegli, że Rozmuski był siwy jak gołąb...
Milcząc, trzej mężczyźni opuścili pokój i pospiesznie wdziawszy futra, odjechali. Jakiś czas dochodziły z oddali srebrzyste potrząsy dzwonków i rżenie wypoczętych koni. Potem zaległa cisza.
W trzy tygodnie potem rozeszła się po okolicy wiadomość, że Stefan Rozmuski zerwał z narzeczoną.
Problemat Czelawy
Onegdaj po południu o zwykłej godzinie ordynacyjnej przyjąłem nową pacjentkę: swą wizytą zaszczyciła mnie, początkującego neurologa, pani Wanda Czelawa, żona powszechnie znanego profesora dr S. W. Czelawy, który od szeregu lat, zajmując katedrę w naszym mieście, zdobył sobie sławę wybitnego badacza z dziedziny psychopatologii.
Zjawienie się tej pięknej, ujmującej słodyczą wyrazu kobiety zdziwiło mnie niezmiernie. Nie mogłem zrazu pojąć, dlaczego nie zwróciła się po radę lekarską do męża, który prawdzie w ostatnich czasach ograniczył się niemal wyłącznie do sfery teoretycznych dociekań, mimo to jednak niewątpliwie w tym wyjątkowym wypadku zrobiłby ustępstwo. Dopiero zwierzenia jej, pozostające w ścisłym związku i domniemaną chorobą nerwów, rzuciły nowe światło na pobudki tego kroku. Objawy towarzyszące rzekomej chorobie nosiły istotnie tak specjalny charakter, że pani Wanda nie tylko nie mogła, owszem, nie powinna była szukać pomocy męża.
Z właściwą kobietom subtelnością uczuć zrozumiała, że jakiekolwiek wynurzenia w tym kierunku niechybnie by go obraziły, dotykając boleśnie pewnych strun duszy. Takie przynajmniej odniosłem wrażenie podczas pierwszej rozmowy, ona bowiem, wyczytawszy w mych oczach zdumienie wywołane niespodziewaną wizytą, pośpieszyła niezwłocznie wyjaśnieniem. Co do mnie, sądziłem, że ewentualne rewelacje przed profesorem raczej by go zaniepokoiły co do własnej osoby; od razu zbudziło się we mnie podejrzenie, że „chorobliwe symptomy”, jakie pacjentka przypisywała sobie, należałoby poddać wprost przeciwnej orientacji i przenieść je na męża. Mimo głębokiego przekonania „chorej” powziąłem krańcowo odmienny pogląd na sprawę. Lecz nie chcąc przed czasem niepokoić biednej kobiety, udałem, że „cierpienia” pojmuję w ten sam sposób, określając je poddanym mi przez nią szablonowym terminem jako „lekki rozstrój nerwów, połączony ze sporadycznymi objawami halucynacji wzrokowej”. Naturalnie zaleciłem też odpowiednie zabiegi, nie omieszkując prosić o zdawanie mi sprawy od czasu do czasu z wyników kuracji. Na tę niewinną mistyfikację pozwoliłem sobie bez szczególnych wyrzutów sumienia, gdyż w rzeczy samej chciałem zaradzić jeśli nie urojonej według mnie chorobie, to czemuś innemu, co prawdopodobnie kryło się poza tym.
Dziwnym bowiem zbiegiem wypadków parę dni przed konsultacją zaobserwowałem coś, co zwróciło mą uwagę na profesora Czelawę. Chociaż osobiście nie znaliśmy się dotąd, niejednokrotnie w czasie mych studiów uniwersyteckich słuchałem jego głębokich a oryginalnych wykładów. Mówił wtedy niemal wyłącznie o anormalnych zjawiskach z dziedziny chorób psychicznych. Gruntowna wiedza tego stosunkowo młodego uczonego połączona z genialną intuicją w wyświetlaniu subtelnych i zawiłych problemów zdumiewała mię zawsze, budząc bezwzględny dlań szacunek i uwielbienie. Nieraz zastanawiałem się nad bogactwem zebranego przezeń materiału, który ujęty w szerokie, wolne od akademickiej pedanterii ramy, tętnił gorącą krwią rzeczy osobiście przeżytych.
Gdzie i kiedy mógł ten człowiek obserwować te ponure objawy duszy ludzkiej, te nad wyraz przykre, czasem odrażające obrazy, z których bił czad obłąkań i zbrodniczości? — Oto pytania, które nasuwały się często podczas lekcji profesora.
Potem, gdy stosunek mój z wszechnicą rozluźnił się, gdy zacząłem pracować samodzielnie jako praktyk, zapomniałem o Czelawie i jego erudycji. Osobiście też nie zbliżyłem się doń ani razu i jestem niewzruszenie pewny, że nie znał mnie nawet z widzenia; wiecznie roztargniony, ciągle zajęty ukochanym przedmiotem, nie zwracał uwagi na słuchaczy i nieraz popełniał zabawne pomyłki co do nazwisk Uczniów. Zresztą słuchałem go z amatorstwa raczej niż z konieczności, gdyż specjalny kierunek jego badań nie pozostawał w bezpośredniej styczności z mymi studiami.
Dopiero tydzień temu przypadkowe spostrzeżenie zmusiło mię do skupienia uwagi na tym ciekawym człowieku. Szczególnym zbiegiem okoliczności przed paru miesiącami sprowadził się Czelawa wraz z żoną do domu, w którym mieszkam już od roku. Zajął mieszkanie wspaniałe, rządzone z wyjątkowym przepychem i zbytkiem. Moje pokoje znajdują się tuż nad nim na pierwszym piętrze tylko dwukrotnie złamana linia schodów przedziela mnie i uczonego.