Выбрать главу

Bynajmniej to go nie powstrzymało. Pragnęła tego, błagała o to, tak jak on była gotowa – a przynajmniej tak mu się wydawało – natychmiast to zrobić. Najpierw krzyczała, odruchowo cofała się na łóżku, na którym zaliczył tak wiele dziewcząt, ale potem dopuściła do głosu gorącą tygrysicę, która w niej drzemała.

Wypuszczając z ust smugę dymu, zgasił papierosa i opłukał twarz z mydła. Czasami zastanawiał się, dlaczego jego cholerny popęd seksualny zawsze jest na piątym biegu. Nie umiał spojrzeć na kobietę ot tak po prostu, bez łóżkowych zamiarów.

Ale te myśli nie były niczym nienormalnym, zawsze działał pod wpływem impulsu – nawet jeśli podświadomie wiedział, że dokonuje niezbyt rozsądnego wyboru. Pewnie robił to na przekór matce, która nieustannie go strofowała. Jakby sama była święta.

Zacisnął szczęki, gdy sobie przypomniał czasy dzieciństwa, kiedy jako dziesięcioletni czy dwunastoletni chłopiec wspinał się na ulubiony dąb i polował na wiewiórki. W pogotowiu trzymał procę, zazdroszcząc kolegom, którzy mieli śrutowki.

Siedział na upatrzonej gałęzi i wpatrywał się w drzewo głogu, w którym rodzina wiewiórek miała swoją dziuplę. Z drugiego piętra pensjonatu dobiegała muzyka. Mick Jagger, ostatnimi czasy ulubiony wokalista mamy – nawet miała jego autograf – znów śpiewał o brązowym cukrze. Weston dostawał drgawek, kiedy słyszał tę piosenkę. A matka puszczała ją od kilku lat. Wprawdzie była raczej konserwatywna, ale słuchając tego kawałka, zamykała oczy i rozpływała się w uwielbieniu, potrząsała głową i kołysała biodrami w rytm muzyki. Nie rozumiał tego. Nie znosił jazgotu, który tylko płoszył wiewiórki.

Już miał zsunąć się po drzewie na ziemię, kiedy usłyszał śmiech matki – dziwny chichot dobiegający z otwartego okna. Inny, niższy, męski głos bełkotliwie coś powiedział, a Mikki Taggert parsknęła śmiechem jak nastolatka. Weston odniósł wrażenie, że coś jest nie tak. Wiedział, że nie powinien tego robić, ale przesunął się dalej po gałęzi, która dotykała pensjonatu.

– Nie mogę uwierzyć, że tu jesteś – rozkosznie szepnęła Mikki, kiedy przebrzmiała piosenka.

– Nie mogłem bez ciebie wytrzymać.

– Cieszę się. – Mówiła głosem o oktawę niższym niż zwykle. Westonowi ręce się pociły, kiedy patrzył w dół, na ziemię pod otwartym oknem, która wydawała się taka odległa.

– Chyba na mnie czekałaś?

– Skądże? Właśnie miałam zamiar iść się opalać. Stłumiony, męski śmiech.

– We wrześniu?

– Dlaczego nie?

– Myślę, że możemy wymyślić coś lepszego.

– Jesteś straszny – upierała się Mikki, choć nie wyglądała na przestraszoną. Mówiła takim zdyszanym niskim głosem, że Westonowi ciarki przebiegły po plecach. – Jakby ktoś przesuwał paznokciami po szkolnej tablicy. Coś mu podpowiadało, żeby już zleźć z drzewa i uciekać co sił w nogach, ale jakiś magnes go tam trzymał, a nieodparta, raczej nieczysta siła coraz bardziej przyciągała do otwartego okna.

– Straszny? – powtórzył mężczyzna. Westonowi ten głos kojarzył się z kostkami lodu dzwoniącymi w szklance. – Eee, chyba nie.

– Co by na to Neal powiedział?

No właśnie! Co by tata na to powiedział? Wybuch śmiechu. Głęboki, mroczny, przerażający.

– To interesujące pytanie, ale lepiej teraz o nim nie mówmy.

– Dlaczego? – pytanie Mikki Taggert zawisło we wczesnojesiennym powietrzu. – Myślałam, że to wszystko dotyczy właśnie jego, że to on, jakby tu powiedzieć, jest nabity w butelkę.

Weston był blisko okna i rąbka zasłony. Zapuścił żurawia do środka i przymrużył oczy. Gdy jego wzrok przyzwyczaił się do mroku pokoju, żołądek mu fiknął kozła. Matka stała na paluszkach i obejmowała za szyję wysokiego mężczyznę. Jego ręce przesuwały się po jej plecach i rozwiązywały górną część bikini. Na skórze, która raczej nie potrzebowała więcej słońca, lśnił olejek do opalania.

Mężczyzna ją pocałował i szybko zdjął z niej czerwony biustonosz. Westona aż ścisnęło w gardle, kiedy zobaczył nagie, nie tknięte słońcem piersi z olbrzymimi, ciemnymi dyskami w środku i śladami po stroju kąpielowym na obrzeżach. Z całych sił zacisnął powieki i o mało nie spadł z gałęzi. W głowie mu dudniło. Co matka robi z tym facetem, z tym obcym siwiejącym szatynem o grubym karku?

Tylko nie to! W żadnym wypadku nie wolno mu było zwymiotować! Po nosie spłynęła mu kropelka potu. Pożałował, że w ogóle wchodził na to drzewo, że przesunął się pod to przeklęte okno. Jednak wciąż się gapił. Nie mógł oderwać wzroku od matki – kobiety, którą dotąd uważał za wyrocznię – przechylającej głowę do tyłu i pozwalającej, żeby ten typ ją całował i wciskał palce w poduszki jej piersi. Matka okropnie jęczała ochrypłym głosem i wypięła się ku mężczyźnie, ocierając się o jego krocze.

Westonowi zaparło dech w piersiach, kiedy gość zdjął koszulę. Szwy tylnej kieszeni spodni wrzynały mu się w pośladek. Pomyślał, że zaraz wyceluje procę w typa i strzeli mu kamieniem w głowę. Dlaczego nie? Łajdak zasługiwał na to. Już sięgał po broń, kiedy usłyszał jęk matki.

– Ooo… Dooobrzeee, kochanie…

Serce Westona zamarło. Ileż to wykładów matka wygłosiła do niego i młodszego brata na temat tego, że należy być dobrym, lojalnym, uczciwym i nigdy nie oszukiwać. Setki razy z czułością przygładzała jego sterczący kosmyk włosów, poprawiała mu krawat i odwoziła Harleya, malutką Paige i jego do kościoła, gdzie pastor Jones z wysokości ołtarza bezustannie trąbił o gniewie i mocy Boga.

Mama ciągle mu mówiła, żeby był szczery wobec siebie, swojej rodziny i Jezusa. Bezustannie powtarzała, że dziesięciu przykazań i złotej zasady postępowania nigdy nie wolno łamać. I proszę! Sama rozbierała jakiegoś faceta i ocierała się o niego brzuchem!

Było zbyt ciemno, żeby rozpoznać twarz tego typa, ale patrząc na jego piegowate owłosione plecy Weston miał nieodparte wrażenie, że skądś go zna. W pokoju przed łóżkiem stało duże lustro, ale facet nie podnosił głowy. Widać było tylko włosy. Stał z rozkraczonymi nogami tyłem do okna. Weston nagle usłyszał charakterystyczny, metaliczny odgłos suwaka od spodni.

– Pragniesz mnie, malutka?

Ten głos! Weston już gdzieś go słyszał.

– Tak.

– Jak bardzo, malutka? Powiedz tatusiowi jak bardzo.

Nie mógł znieść tego ani chwili dłużej. Wyciągnął z kieszeni procę i ostry kamyk i namierzył cel. Celował w otwarte okno, dokładnie w te białe piegowate plecy. Pociągnął za gumkę i ze świstem wypuścił pocisk.

Trrrach! Stłukło się lustro nad komodą, a zaskoczony mężczyzna wrzasnął i obejrzał się przez ramię. O, kurczę! Teraz mi się dostanie! – pomyślał Weston. Ześlizgując się po gałęzi i twardo lądując na stopach, rozpoznał czerwoną twarz Dutcha Hollanda.

– To twój dzieciak? – spytał Dutch. Weston wskoczył w zarośla i wystraszył królika, który dał nurka w sam środek paproci. Podniósł się z trudem. Nie oglądając się za siebie, uciekał, przedzierając się przez las. Biegł co sił w nogach brzegiem zatoczki, gałęzie smagały go po twarzy, a stopy zaczepiały o pnącza. Zadyszany, wystraszony i wściekły biegł, a łzy spływały mu po policzkach. Brakło mu tchu, stopy ślizgały się po ubłoconych kamieniach przybrzeżnych, serce waliło jak młotem. W głowie wirowały koszmarne myśli o matce – dobrej, pobożnej, chodzącej do kościoła matce.

Przez całą noc nie wracał do domu. Schował się w lesie, pod występem skalnym, gdzie, jak sobie wyobrażał, mieszkały niedźwiedzie i kojoty. Chociaż był zmęczony, głodny i chory, następny dzień spędził na rozmyślaniach o tym, jaką dziwką jest jego matka. Nie chciał już żyć i miał nadzieję, że ona szaleje ze zmartwienia o syna. Gdy znów zapadła noc, zasnął w lesie. Tym razem bliżej domu, tak że zza gałęzi widział ciepłe światła okien zapraszające do powrotu.