– No pewnie. A jak ma być?
– Jasne, Harley. Nie będzie miała grosza przy duszy, podobnie jak ty. Nawet twój samochód jest zarejestrowany na nazwisko ojca. Przypuszczam, że jeszcze nie poinformowałeś go o swoich zamiarach. Prawda?
– Jak tylko wróci…
Rozległ się przenikliwy dzwonek telefonu i cień ze schodów pomknął na górę. To dobrze. Paige działała Westonowi na nerwy. Sam nie wiedział dlaczego. Przecież to tylko nierozgarnięta smarkula.
– Myślisz, że jak tata wróci z Luizjany, to będzie skakał z radości na wiadomość, że masz zamiar poślubić jedną z córek jego odwiecznego wroga? Jasne, Harley. Na pewno będzie! Jak mi wcześniej kaktus wyrośnie na dłoni.
– Miałem ci przekazać wiadomość, Weston. Już ją otrzymałeś.
– Weston, telefon do ciebie! – ze schodów dobiegał głos Paige. – Crystal.
– Cholera!
Harley bezczelnie wyszczerzył zęby.
– Przynajmniej nie rypię jakiejś Indianki tylko dla rozrywki. Założę się, że jej brat nie jest uszczęśliwiony, że używasz jako naczynia na spermę. Czy nie tak się wyrażasz, mówiąc o niej? Może ktoś powinien o tym powiedzieć Jackowi?
– Jack Songbird to kawał sukinsyna.
– Nie przeklinałbym go.
– Nie boję się go. Nikogo się nie boję.
– Powiedziałam, że dzwoni Crystal! – Głos Paige brzmiał jak piła do drewna.
– Powiedz jej, że mnie nie ma! – krzyknął Weston. Na schodach zadudniły dziewczęce kroki.
– Już jej powiedziałam, że grasz w bilard.
– Niech to licho, Paige! Masz mózg, więc czasem go używaj! – Weston podszedł do baru, żałując, że nie wypił wcześniej czegoś mocniejszego i podniósł słuchawkę. – Słuchaj, jestem teraz zajęty. Zadzwonię do ciebie później.
– Poczekaj. Czy Jack pojawił się dziś w pracy? Westona ścisnęło w dołku.
– Spóźnił się.
– Ale był?
– Zanim nie wywaliłem go na zbity pysk.
– Zanim… czego nie zrobiłeś?
– Odszedł. Było, minęło. Crystal, twój brat był najgorszym robotnikiem na zachodnim wybrzeżu. Zwolniłem go.
– Ale nie mogłeś tego zrobić. – W jej głosie była nuta zawodu i to go uderzyło. Ta dziewczyna miała w sobie coś, co na niego podskórnie działało. Dlatego wątpił, czy kiedykolwiek na dobre z nią zerwie. Była jego kochanką na całe życie.
– Zrobiłem to. Spytaj jego samego.
– Spytałabym, ale jeszcze nie wrócił do domu.
– Na twoim miejscu sprawdziłbym, czy nie topi smutków w miejscowym barze.
– Drań z ciebie – powiedziała spokojnie.
– Zawsze nim byłem.
Zanim odłożył słuchawkę, mruknęła coś w miejscowym narzeczu. Miała już taki zwyczaj i to go irytowało. Nie lubił słuchać tego niezrozumiałego bełkotu. Domyślał się, że pewnie użyła indiańskiego odpowiednika słowa „sukinsyn”, a jednak… mogła rzucić na niego jakieś przekleństwo.
Bynajmniej nie wierzył w plemienne czary-mary, ale na jego skórze pojawiła się gęsia skórka.
– Problemy z małą kobietką? – naśmiewał się Harley. Chryste, jaki ten mały potrafi być wkurzający.
– Nie moje. – Weston chwycił kij bilardowy i zabrał ósemkę ze słabych palców Harleya. Znów ustawił się do strzału. Nie musi się przejmować głupimi dowcipami brata, dziwactwami siostry ani przekleństwami indiańskiej dziwki. W końcu jest kimś. Westonem Taggertem.
I może robić, co mu się żywnie podoba.
6.
Stary się upił. Znowu.
Tym razem doprowadziło to Kane’a do szewskiej pasji. Sam nie wiedział dlaczego, ale od chwili, kiedy Jack powiedział mu o zaręczynach Claire Holland i Harleya Taggerta, był bardzo rozdrażniony. Miał ochotę walić pięścią w ścianę, w pień drzewa albo w gładką twarz Taggerta, niekoniecznie w tej kolejności.
– Sukinsyn – burknął, sięgając ręką na obdrapaną komodę, gdzie w popielniczce leżały jego kluczyki. Był środek miesiąca i ojciec miał już za sobą comiesięczny okres droższego tankowania. Od półtora tygodnia wlewał w gardło najpodlejszą whisky, gderając na byłą żonę. Jaką bezduszną, egoistyczną dziwką trzeba być, żeby tak zostawić kalekiego męża i zrzucić na niego obowiązek wychowywania krnąbrnego chłopaka!
– Sam nie wiesz, co mówisz – mruknął pod nosem Kane, otwierając okno.
Słyszał, jak wózek ojca toczy się po linoleum. Telewizor migotał i zza gipsowej ściany dobiegał go monolog Johny’ego Carsona, przerywany salwami śmiechu.
Boże, jak tego nienawidził. Był skazany na towarzystwo zrzędliwego kaleki, który odtrącał wszelką pomoc oferowaną przez krewnych i sąsiadów. Życzliwi, pobożni ludzie z miasteczka proponowali mu pracę – a to w sklepie z artykułami żelaznymi, a to w fabryce konserw rybnych, a to na stacji benzynowej czy w firmie ubezpieczeniowej. Ale Hampton Kane, były mistrz pracy na wierzchołkach drzew, nie zniżył się do tego, żeby przyjąć ich jałmużnę. Nie. Wolał taplać się w swojej nędzy, a kiedy już zabierał się do jakiejś pracy, był to jego własny model sztuki piłowania drewna.
Trawnik przed domem zaśmiecały trociny i charakterystyczne rzeźby, stworzone przez Hamptona – drewniana straż, która zdawała się strzec domostwa. Nastroszone niedźwiedzie, Indianie o groźnych rysach, krzywonodzy kowboje z zapałkami w ustach czy stające dęba konie o dzikich oczach i kręconych grzywach zostały wyrzeźbione w materiale z tego gatunku drzewa, z którego Hampton spadł, tracąc zdolność chodzenia. Wyglądało to tak, jakby starzec wypowiedział osobistą wojnę lasom okalającym Chinook oraz Stone Illahee. Jego wrogiem była choćby najmniejsza gałąź starego lasu i każdy, kto nosił nazwisko Holland.
Ludzie, którzy zatrzymywali się, żeby popatrzeć na jego dzieła, uważali często jodłowe rzeźby za osobliwe, a Hamptona za ekscentrycznego artystę. Sądzili, że jego ponure usposobienie wynika z wewnętrznej potrzeby ekspresji. A prawdziwym powodem tworzenia tak mrocznych rzeźb była animozja, którą pielęgnował w sobie jak najcenniejszy dar Boży, lub po prostu zbyt duża dawka taniego alkoholu.
Kane uważał to wszystko za nic niewarte.
Drzwi wejściowe się zatrzasnęły i za chwilę usłyszał, jak ożywa piła łańcuchowa. Kolejny pień niedługo miał się przemienić w wilka, łososia czy jakiś inny symbol północnego zachodu. Kane nie miał zamiaru tu zostawać, żeby się o tym przekonać. Wspiął się na okno, zsunął do krawędzi dachu i ześlizgnął na dół. Wcale się nie wymykał. Nie, ojciec nawet by za nim nie tęsknił. Po prostu nie miał ochoty się przed starym tłumaczyć. Nie dziś.
A chciał się spotkać z Claire. Bardzo. Chociaż wiedział, że to błąd.
Zapalił motor, zostawił za sobą dom męki i ciemną wstęgą szosy pomknął w mrok. Włączył najszybszy bieg. Potrzebował świstu silnika i słonego wiatru na twarzy. Z całych sił trzymając kierownicę, pochylił się nad nią nisko. Harley przez sekundę tańczył, zachwiał się, ale po chwili znów pędził po asfalcie. Kane okrążał jezioro szybciej i szybciej, jak gdyby sam diabeł go poganiał. Za drzewami po drugiej stronie srebrzystej wody migotały światła jej domu – ciepłe łaty tuzinów okien i ledwie widzialny dym unoszący się nad kominem. Jak na litografii jakiegoś tam Curriera czy Ivesa.