Brama była otwarta. Nie zawahał się, odważnie przez nią przejechał, kierowany światłem własnego motocykla. Gwałtownie zatrzymał się przy garażu i z zaciśniętymi zębami wszedł po schodach na ganek. Już miał nacisnąć dzwonek, ale tam była. Siedziała na huśtawce w ciemnym kącie tarasu z kolanami pod brodą i świetlistymi jak księżyc oczami patrzyła na niego.
– Co tu robisz?
– Szukam ciebie. – W osłupieniu patrzył na jej włosy połyskujące w świetle gwiazd.
– Mnie?
– Podobno wychodzisz za mąż. Uśmiechnęła się do niego z przymusu, sztucznie.
– Nie mów, że przyszedłeś mi to wyperswadować – Jak chcesz, to nie powiem.
– Chcę. – Podkuliła kolana pod brodę.
Nagle zrobiło mu się gorąco. Wyobraził sobie, że bierze ją za rękę i uciekają co sił w nogach. Porywają. Gdyby nie mogła za nim nadążyć, wziąłby ją na ręce. Nie mogą tu zostać. W pobliskich lasach czyha na nich przeznaczenie, przeszywa ich złowieszczym, zachłannym spojrzeniem, jak gdyby nie było wyjścia z tej beznadziejnej sytuacji.
– To cieszę się, że jesteś szczęśliwa.
– Nie cieszysz się. – Rozprostowała długie nogi. – Nie przyszedłeś życzyć mi szczęścia czy pogratulować. – Podeszła kilka kroków i stanęła przed nim. Odniósł wrażenie, że wcześniej płakała, że miała odrobinę wilgotne rzęsy. Zadarła do góry głowę, żeby spojrzeć mu w oczy i znaleźć w nich odpowiedź na swoje pytanie. Stała tuż przy nim. – Czego ode mnie chcesz, Kane?
– Więcej niż mogę mieć – przyznał.
Zauważył, że na chwilę skrzywiła usta. Z pobliskiego drzewa dobiegało huczenie sowy. Na przeciwległym brzegu jeziora smutno szczekał pies, prawdopodobnie Oskar.
– Jestem zakochana w Harleyu Taggercie.
– A ten sukinsyn na ciebie nie zasługuje.
– Dlaczego? – spytała. Był tak blisko, czuł jej oddech, widział nagły rumieniec gniewu na jej policzkach. – Dlaczego każdy mieszkaniec tego przeklętego miasteczka uważa, że on jest do niczego?
– On jest słaby, Claire. Potrzebujesz kogoś silnego.
– Jak ty? – spytała zuchwale.
Przyglądał jej się przez chwilę. Ptak nocny wydał z siebie długi okrzyk, a z daleka słychać było dudnienie pociągu.
– Tak – przyznał. – Takiego jak ja.
– Przecież wyjeżdżasz.
– Dopiero za kilka tygodni.
Westchnęła, odgarniając grzywkę z oczu. Kane robił wszystko, żeby trzymać ręce przy sobie. Na wszelki wypadek splótł je na piersi. Wyobraził sobie, że bierze ją w ramiona i całuje, że ściska ją mocno i długo, nie pozwalając jej się poruszyć. A potem – wciąż całując – przechyla ją do tyłu, tak że jej włosy dotykają podłogi. Jednak nie kiwnął palcem, nie odważył się. Za to pot go oblał. Opędził się od wszystkich erotycznych wizji, które rozpaliły mu umysł.
– Co chcesz zrobić? – spytała nagle półszeptem. Wybuchnął śmiechem.
– Nie chciałabyś tego wiedzieć.
– Pewnie, żebym chciała.
– Nie…
– Nie przyjechałeś tu bez powodu, Kane.
– Po prostu chciałem jeszcze raz cię zobaczyć.
– I to wszystko? Zawahał się.
– Słucham.
Jego siła woli odfrunęła wraz z wiatrem od oceanu.
– Chryste, Claire. A jak ci się zdaje?
– Nie wiem…
– Jasne, że wiesz.
– Nie, Kane…
– Zastanów się. – Wytrzymał jej spojrzenie. Zerknął na jej usta. W jego żyłach wrzało. Usiłował opanować drżenie. Położył dłonie na jej gładkich nagich barkach. Lekko rozchyliła usta i wtedy poczuł, jak mu się napina przyrodzenie. Myśli szalały w jego głowie jak rwące fale rzeki Chinook, przecinające głębokie rozpadliny górskie. – Bez względu na to, co myślisz o moich chęciach, prawdopodobnie masz rację.
– Powiedz to – zażądała zdyszanym głosem.
Zastanowił się i pomyślał, że niewiele ma do stracenia. Nieważne, co sobie o nim pomyśli.
– Dobrze, Claire – powiedział, zaciskając palce na jej barkach. – Prawda jest taka, że z tobą chcę robić wszystko i wszędzie. Chcę cię całować, pieścić i spać z tobą aż do rana. Chciałbym dotykać językiem twojej nagiej skóry, aż zaczniesz drżeć z pożądania. Ale nade wszystko w świecie chciałbym zanurzyć się w ciebie i kochać się z tobą aż po kres moich dni.
Usiłowała mu się wyrwać, ale uśmiechnął się i zatrzymał ją.
– Chciałaś to wiedzieć.
– O Boże…
– I uwierz mi, że nigdy, przenigdy nie traktowałbym cię tak, jak ten pacan Taggert. – Puścił ją. Własne idiotyczne słowa dźwięczały mu w uszach. Poszedł z powrotem do motocykla, zapalił go i odjechał.
Wiedział, że ona stoi tam, gdzie ją zostawił, i prawdopodobnie śmieje się z niego i z jego chorych fantazji erotycznych.
– Idiota – burknął sam do siebie, przejeżdżając przez bramy posiadłości jej ojca. – Pieprzony idiota.
Jechał w stronę miasteczka. Miał nadzieję, że zdoła uciec od myśli, że popełnił największy błąd w życiu. Nagle zauważył radiowóz policji pędzący za jego plecami. W ciemnościach nocy błyskały czerwono-niebiesko-białe światła i wyły syreny.
Zerknął na szybkościomierz i był pewien, że policja go dopadła. Jechał siedemdziesiąt pięć mil na godzinę – przekroczył dozwoloną prędkość o dwadzieścia mil. W odludnym miejscu zjechał na pobocze, ale policjant nawet nie odwrócił głowy w jego stronę. W sekundę później mignęła mu przed oczami karetka pogotowia oraz następny radiowóz policji.
Z mocno bijącym sercem znów wjechał na autostradę. Po kilku minutach, kiedy już był na ostatnim wzniesieniu przed miasteczkiem, poczuł ulgę. Co prawda ten wieczór nie należał do najszczęśliwszych, ale przynajmniej obyło się bez mandatu… Nagle ich zobaczył. Sznur samochodów skręcał w Trzecią ulicę obok tartaku. Radiowozy były zaparkowane byle jak, policjanci sterowali ruchem pojazdów i pieszych przy piątym domu po prawej stronie – schludnej chacie Ruby i Hanka Songbirdów.
Kane od razu pomyślał o Jacku. Ten chłopak zawsze był na bakier z prawem. Pewnie to on był przyczyną tego najazdu. Co znowu? Już kiedyś go aresztowano za kradzież samochodu. Miał wówczas szesnaście lat. Gdy miał siedemnaście, dostało mu się za posiadanie alkoholu, a tuż przed ukończeniem osiemnastki za demolowanie skrzynek pocztowych i latarń ulicznych. Ale teraz będzie gorzej. Będzie sądzony jak dorosły, prawdziwy kryminalista, a nie jak młodociany przestępca, który ma pstro w głowie.
Kane sunął zakorkowaną ulicą, przejechał przez tory kolejowe przecinające tę część miasta i zgasił silnik. Policjant Tooley, którego Kane miał przyjemność osobiście poznać, pomachał ręką, zabraniając mu się zatrzymywać.
– Jedźcie stąd, ludzie. Jedźcie dalej, nie ma tu nic ciekawego do oglądania.
– Co się stało? – spytał Kane.
– Chodzi o chłopca. Jest ranny. Spadł z klifu w Stone Illahee – odrzekł jeden z gapiów, mizernie wyglądający mężczyzna w dresie z kapturem.
Kane zastygł w bezruchu. Serce mu zamarło.
– Jack? – zapytał nieśmiało. Na Boga, co się stało? Kane przypomniał sobie, że kiedy ostatni raz widział przyjaciela, był on podpity i zadziorny. Biegł ze strzelbą przewieszoną przez ramię.
– Ruszać się, ludzie, nie zatrzymywać się! – zawodził Tooley, machając latarką do kierowców blokujących wąską ulicę.
Z pobliskiego domu dobiegał wstrząsający szloch i lament, jaki mogła z siebie wydawać jedynie matka pogrążona w głębokiej rozpaczy.
– Boże jedyny – wyszeptała jakaś kobieta, odruchowo czyniąc na piersi znak krzyża. – O najdroższy Ojcze Niebieski, prosimy, wysłuchaj naszych próśb…