– Ty kurwo – jęknął, potrząsając nią. – Ty przeklęta kurwo! Zapłacisz mi za to! – Rozwścieczony ciągnął ją po kamieniach przez pędy dziko rosnącej winorośli, które przyczepiały się do ciała i oplątywały ich, przez powalone kłody, aż dotarł do polany, gdzie zaparkował. Pocił się i dyszał, ale byli już dość daleko od domu Dutcha i nawet gdyby głupia krzyczała, nikt by jej nie usłyszał. Nie wygra. Nie ma szans.
Jedną rękę włożył do kieszeni, wyciągnął nóż Jacka Songbirda i otworzył go, naciskając sprężynę. Trzymał go na wysokości jej oczu.
– Nie zrób nic głupiego, bo się skaleczysz – wycedził przez zęby.
– Nie boję się ciebie – powiedziała to z taką śmiałością, że niemal dał się przekonać. Ale głos jej nieco drżał i nie mogła oderwać wzroku od ostrza. – Wiesz co, myślę, że… że jesteś żałosny! – Pociła się i jej perfumy podrażniały jego nozdrza. Odwróciła się, jakby chciała odejść, więc przystawił jej nóż do gardła. Piskliwie krzyknęła: – Puść mnie, ty obciągaczu druta!
– Nie ma mowy, Tesso, przecież umówiliśmy się na randkę. Zapomniałaś? – Mocno ją oplatał ramionami. Plecami przylegała do jego brzucha, a szamocząc się, uderzała pośladkami o jego krocze. Miękkie piersi gwałtownie unosiły się i opadały pod jego ręką, oddech miała gorący jak smok, który zionie ogniem.
– Puść mnie, do cholery.
Polizał jej kark. Odrzuciła głowę do tyłu w nadziei, że go zrani. Głupia dziwka.
– Ostrożnie, malutka. – Ugryzł słoną skórę. Krzyknęła.
– To było za policzek. – Drżała. Uwielbiał to poczucie siły, jaką mu dawał jej strach. Rozkoszował się tym, że nad nią panuje, jakby była jego niewolnikiem. – A teraz zrobisz dokładnie to, co ci każę, kurwo. I nie przestaniesz, dopóki nie każę ci przestać. Na kolana!
Cisnął ją na ziemię, wciąż trzymając w ręku nóż, jakby w każdej chwili gotów był go użyć.
– A teraz, ślicznotko, rozepnij mi rozporek.
– Nie…
Chwycił w garść gruby pukiel jej włosów i obciął go.
– Aaaa!
Złote kosmyki rozsypały się po ziemi.
– Już. Rozpinaj mi rozporek i spuść mnie jak dobra dziewczynka.
– Idź poszukać Mirandy. To na nią masz ochotę.
– Ona jest zajęta.
– Przeszkadza ci to? Przecież lubisz to robić z kilkoma dziewczynami naraz.
– Poczeka na swoją kolej.
Podskoczyła w górę i powiesiła się na nim, wbijając mu paznokcie w policzek.
– Cholera jasna! – Cała twarz go piekła. Znów rzucił ją na kolana. – Dosyć tej zabawy, kurwo! – powiedział. Krew kapała mu na koszulę. – Rozpinaj mi spodnie i…
– Brzydzę się tobą.
– Naprawdę? To niedobrze. Ale nie masz wyboru. A spróbuj tylko dotknąć mnie zębami… Zemszczę się.
– Nie zemścisz się – oświadczyła z nieoczekiwaną pewnością siebie, stając na nogi. – Nie zabijesz mnie ani nawet nie zranisz – powiedziała – bo by cię złapali. Nawet nie mając najmniejszego dowodu, mój ojciec dorwałby cię jak kundla. Ludzie nas widzieli razem, a teraz – przed oczami pomachała mu palcami z zakrwawionymi paznokciami – na moich rękach zostały ślady twojej krwi.
Na chwilę serce mu zamarło.
Sadystyczny uśmiech Tessy zdradzał jej drugą naturę.
– Jeśli mnie zmusisz do zrobienia czegoś, na co nie mam ochoty, wszystko powiem ojcu i przysięgam, że złożę doniesienie na policji. Aresztują cię za… za naruszenie cudzej własności oraz… za napad i gwałt.
Nie wierzył jej.
– Nie mogłabyś…
– Ty gnoju, prędzej bym cię zabiła, niż pozwoliła ci się dotknąć. Wyciągnął rękę, ale uderzeniem odtrąciła ją.
– Pójdziesz do więzienia, Weston. Mój ojciec już tego dopilnuje. – Zmierzyła go pełnym nienawiści wzrokiem. Jej twarz była ubłocona, bluzka podarta. Patrzyła na niego tak, jak gdyby była gotowa go rozerwać na strzępy gołymi rękami.
– Nie zrobiłabyś tego…
– To się przekonaj – ostrzegła, przeszywając go spojrzeniem zranionego zwierza. Przypominała mu oposa, którego kiedyś schwytał w sidła. Zwierzę warczało, pokazując ostre jak brzytwy kły, zanim nie skrócił jego męczarni.
– Zostaw mnie – rozkazała. Nie żartowała.
Wszystkie jego mięśnie domagały się, żeby rzucić się na nią, powalić na ziemię, zerwać z niej ubranie… Ale nie, nie popełni tego błędu. Nie teraz. Ten kęs mógłby go drogo kosztować.
Później, pomyślał. Rozprawi się z nią innym razem. Na pewniejszym gruncie, gdzie on będzie panem. Schował nóż i wsiadł do samochodu. Odjechał z piskiem opon, podskakując na wyboistej drodze. W lusterku wstecznym widział dumnie wyprostowane plecy Tessy w poszarpanych łachach, które eksponowała jak order za odwagę.
Dłonie pociły mu się na kierownicy, kiedy minął zakręt i włączał drugi bieg. Krew pulsowała mu w skroniach. Jeśli ta dziwka myśli, że ma nad nim przewagę, to się myli. Śmiertelnie się myli.
– Mówię ci synu, liczę na ciebie. – Neal wycelował w Westona gruby palec. Stare urządzenie klimatyzacyjne w biurze starszego syna terkotało w wywietrznikach nad głową. – Ktoś musi przemówić do rozsądku twemu bratu. Weźcie to sobie do serca, że nikt z tej rodziny nie poślubi osoby o nazwisku Holland! Na litość boską, czy ten chłopak nie widzi, że ona leci tylko na jego pieniądze? – Maszerował od ściany do ściany, wycierając chusteczką łysiejące czoło i twarz jeszcze bardziej rumianą niż zwykle. Nozdrza mu drgały z wściekłości, a złoty ząb połyskiwał, gdy mówił. Na jego czole zebrały się malutkie kropelki, pod pachami miał na koszuli plamy potu. – Co, u licha, stało się z twoją twarzą?
Weston wysilił się na uśmiech, chociaż poczerwieniał na myśl o paznokciach Tessy.
– Zrobiła mi to miejscowa dziwka, z którą się pokłóciłem. – Prawie nie skłamał.
– Cholera, chyba nie ta mała Indianka?
– Crystal? Nie.
– To dobrze. Nie możemy sobie pozwolić na to, żeby zadrzeć z kimkolwiek, kto jest spokrewniony z tym plemieniem. Wiesz, są w posiadaniu cennych kawałków ziemi tu, w okolicy, które moglibyśmy kupić i wybudować konkurencję dla Dutcha, nowy ośrodek wypoczynkowy. Choć ja i ty wiemy, że Jack Songbird był sukinsynem, to jego rodzice mogą zacząć wałkować sprawę dyskryminacji i takie tam rzeczy. Cały ten cholerny szczep może się w to zaangażować.
– Nie sądzę, że zakładają przymierze wojenne – zażartował Weston. – Nie denerwuj się.
Neal westchnął.
– Możliwe, że się nie mylisz. Ale mamy też inne problemy, poczynając od twojego brata i jego idiotycznego zamiaru ożenku z jedną z sióstr Holland. Cholera, ale burdel!
– Nie sądzisz, że Claire Holland odziedziczy po ojcu wystarczający majątek? Naprawdę myślisz, że jej tak zależy na naszych pieniądzach?
– Oczywiście, że tak. Tak jak im wszystkim. Pazerne to, tak jak ten ich ojciec, kawał sukinsyna. Nigdy mi nie wybaczył, że go przelicytowałem, kupując ten kawałek gruntu na północnej części wybrzeża.
– I wybudowałeś Sea Breeze.
– Taak. To strasznie ubodło jego ambicję. – Neal zachichotał, połyskując złotym zębem. – Przy naszym ośrodku Stone Illahee wygląda tandetnie. Drań się doigrał.
– Ale to było dawno temu.
– Cóż, stary cap wie, jak pielęgnować urazy.
– Może już czas położyć temu kres.
– Nie ma mowy. Chyba że Dutch pierwszy wyciągnie rękę na zgodę.
– Dlaczego?
W oczach Neala błysnął gniew.
– Tu chodzi nie tylko o interesy, synu. To sprawa osobista.
A żebyś wiedział, pomyślał Weston. Zastanawiał się, czy stary wie, że jego największy wróg pieprzył mu żonę. Przed oczyma stanęły mu piegowate plecy Dutcha i stłuczone lustro w pensjonacie. Od tego strasznego dnia na zawsze rozeszły się drogi jego i matki. Neal rozluźnił krawat.