Weston przyglądał się kopiom.
– Trudno zgadnąć.
– Pistolet znaleziono niedaleko ciała.
– Wiem, ale policja nie powiązała tych dwóch faktów.
– Dziwne, nie sądzisz?
Nie takie znów dziwne – pomyślał Weston, biorąc dokument z ręki Stylesa i równo go składając. Nie chciał, by mu przypomniano, że to była broń jego matki. Oczywiście, nikt do pistoletu się nie przyznał, ale każdy członek rodziny Taggertów dobrze wiedział, że to był właśnie ten pistolet, który wiele tygodni wcześniej zniknął z szuflady komody Mikki Taggert.
– Tak – stwierdził, kręcąc głową i patrząc w pytające oczy Stylesa. – Bardzo dziwne.
– Powiadasz, że to Harley Taggert spłodził Seana? – upewnił się Dutch. Twarz miał czerwoną, zębami mocno ściskał cygaro. Patrzył spode łba na Denvera Stylesa. Siedzieli naprzeciwko siebie w barze hotelu Danvers, punkcie orientacyjnym Portland.
– Niewykluczone. Ale muszę jeszcze sprawdzić grupy krwi.
– Cholera! Jak długo to potrwa?
– Niedługo. Kilka dni. Możliwe nawet, że jutro będę to wiedział.
– Dlaczego Claire kłamała?
– Ją trzeba by o to zapytać – odparł Styles, który nawet nie spróbował kawy z dodatkiem brandy, podczas gdy Dutch pił już drugą kolejkę.
– A co z tą nocą, kiedy zginął Taggert? Czy on coś wie na temat tego dzieciaka?
Styles wzruszył ramionami.
– Jedyną osobą, która zna odpowiedź, jest Claire. Dutch opróżnił szklaneczkę i skrzywił się.
– To nie są najweselsze wieści, ale i nie jest aż tak źle.
– Przekaż to szefowi kampanii wyborczej, Murdockowi, żeby mógł podjąć odpowiednie kroki zaradcze.
Dutch przejechał dłońmi po twarzy i westchnął.
– Ludzie liczą na to, że będę startować. Nie mogę sobie pozwolić na to, żeby ich zaskoczyć jakimś starym skandalem. Styles, musisz dokopać się jakiegoś sensu w całym tym śmietniku dotyczącym Taggerta. I postaraj się ubiec w tym Morana. Jeśli wybadamy grunt, na którym stoimy, będziemy mieli szansę, ale jeśli nie… Chryste, lepiej o tym nie myśleć. Po prostu dowiedz się, co naprawdę stało się tej nocy.
– Dowiem się – obiecał Denver i mówił to szczerze, tyle że jego plany nieco odbiegały od zamierzeń Benedicta Hollanda.
W piątek po pracy Miranda pojechała prosto na miejsce kolejnej budowy w kompleksie wypoczynkowym Stone Illahee. Sekretarka ojca w Portland poinformowała ją, że Dutch chce przez cały weekend nadzorować prace przygotowawcze, a Miranda musiała z nim porozmawiać, zanim zgłosi swoją kandydaturę w partii, co zamierzał uczynić w niedzielę wieczorem. Tylko Dutch mógł zmusić Devera Stylesa do wycofania się.
Ten człowiek uwziął się na nią, nie było co do tego wątpliwości. Aż czterokrotnie wpadał do jej biura i do domu. W jego obecności przez cały czas siedziała jak na szpilkach. I nie tyle pytania, które zadawał, tak na nią działały, co on sam. Był skupiony, zamyślony. W sekundę potrafił zmienić wyraz twarzy z życzliwego na krytyczny. Działał na nią paraliżująco. A przecież chlubiła się tym, że potrafi zachować zimną krew w każdej sytuacji. Żaden adwokat, wrogi świadek czy podejrzany robiący uniki nie mogli jej wyprowadzić z równowagi.
– Nie martw się – powiedziała do siebie, wjeżdżając przez otwartą bramę w łańcuchowym ogrodzeniu otaczającym plac budowy. Tuman kurzu powiał prosto w przednią szybę volvo. Powietrze było suche, nie czuło się w nim nadmorskiej wilgoci. Kilka samochodów dostawczych, bezładnie zaparkowanych, stało na terenie rozkopów, gdzie drzewa, trawa i głazy zostały usunięte z powierzchni. Cadillac Dutcha stał pomiędzy ciemnoszarym pikapem i pstrokatym kombi z odrapaną farbą i sztukowanymi zderzakami. Dutch nie siedział w aucie, ale Miranda i tak łatwo go znalazła.
Stał w grupie robotników wpatrujących się w jeden punkt tuż przy bezczynnym buldożerze, który furkotał, wypuszczając w powietrze czarną chmurę dymu.
Mężczyźni mieli ponure twarze i mówili przyciszonymi głosami. Miranda wyszła z samochodu i ścisnęło ją w dołku. Miała złe przeczucia, bardzo złe. Z oddali dobiegało wycie syreny i po chwili hałas się przybliżył. Uświadomiła sobie, że z jakiegoś powodu nadjeżdża policja. Przyśpieszyła kroku na grząskim piasku. Ogarnęło ją przerażenie. Co się stało? Czy zdarzył się jakiś wypadek przy pracy? Podchodząc bliżej, słyszała już strzępy rozmów.
– …już od lat… – mamrotał niedźwiedziowaty mężczyzna w twardym kasku i fartuchu.
– Cholera jasna, kto? – spytał inny, chudy robotnik z krótkimi włosami, w okularach bez oprawek.
– Z tych ludzi, których znam, nikt nie zaginął – znów odezwał się niedźwiedź.
O czym rozmawiają? O kim?
– Nigdy nie widziałem czegoś takiego.
– Ani ja – powiedział Dutch, dmuchając w niedopałek cygara i wpatrując się w ziemię, gdzie buldożer wykopał głęboką jamę.
– Zastanawiam się, czy miał przy sobie jakiś dokument tożsamości. Syrena zawyła za plecami Mirandy i na terenie budowy pojawił się radiowóz. Wciąż idąc, obejrzała się przez ramię i zobaczyła, że samochód policji zatrzymał się tuż przy jej volvo. Wysiadło z niego trzech umundurowanych funkcjonariuszy, którzy pośpiesznie szli ku grupce mężczyzn. Miranda właśnie do nich dotarła i stanęła u boku ojca. Spojrzała w wyrwę pod nogami, gdzie grunt był jeszcze świeży i mokry. Wśród pozostałości śmieci, gałęzi, liści kamieni zobaczyła trochę niekompletny szkielet, który nadal miał na sobie kilka szmat przylepionych do kości. Żołądek podchodził jej pod gardło.
– Chryste – jęknęła i wtedy ojciec ją zauważył.
– Rando, co ty tu robisz? Powinnaś być…
– Już widywałam martwe ciała – gwałtownie cofnęła się o krok, ale coś ją zaniepokoiło w tym zdekompletowanym szkielecie. Pierwsza iskierka przeczucia zaświtała w jej głowie, kiedy podeszli do nich policjanci.
– Dobra, to co tutaj mamy? Jezu! Patrzcie no!
– Zabezpieczmy to miejsce – oświadczył drugi. – Nie ruszajcie tu już niczego. – Wrogim spojrzeniem obrzucił buldożer, jakby to było narzędzie szatana, i przesunął wzrokiem po tłumie. – Muszą to zobaczyć biegli i eksperci medycyny sądowej. Proszę tu niczego nie dotykać.
Jednak do Mirandy ledwie docierał jego głos. Skupiła wzrok na prawej ręce szkieletu, gdzie na palcu luźno wisiał pierścień. Nie! To niemożliwe! Serce w niej zamarło. Z ust wydobył się krzyk.
– Nie! Nie, nie, nie!
– Co u licha…?
Kolana się pod nią ugięły i ojciec przytrzymał ją za ramiona.
– Mirando, na litość boską, co ci…?
– Hunter – wyszeptała. Łzy jak groch sypały jej się z oczu. – O nie! Hunter! – Usiłowała zaprzeczać temu, co widziały jej oczy, ale nie mogła. Bo przecież na kości ujrzała ten sam pierścień, który tuż przed swoim zniknięciem miał na palcu Hunter Riley. Nie uciekł do Kanady. Ktoś go zabił. Nie wiadomo kto i jak.
Kane siedział przy swoim biurku i zgrzytał zębami, wpatrując się w dokument świadczący o tym, że Claire go okłamała. Archiwalne zapisy stanu Oregon dotyczące daty narodzin Harlana St. Johna nie potwierdzały tego, co mówiła Claire. Mówiła mu, że Sean urodził się w lipcu, a prawda była taka, że przyszedł na świat pod koniec kwietnia, dokładnie dziewięć miesięcy po śmierci Harleya. Zatem Sean nie jest synem St. Johna, tylko Taggerta.
A może nie?
Wpadła mu do głowy inna myśl, jeszcze straszniejsza niż ta poprzednia. Na początku odrzucił ją jako pobożne życzenia, ale im dłużej zastanawiał się nad tym, tym bardziej był skłonny uwierzyć, że to chyba jest realne.
Czy coś przemawia przeciwko tej możliwości? Przecież przed wyjazdem do wojska, tamtego ranka po śmierci Harleya, wielokrotnie kochał się Claire. Czas się zgadza. Idealnie. Czy to możliwe, że miał syna? Po plecach przebiegł mu dreszcz. Syn. Możliwe, że jest ojcem!