— Mad — mówił Quentin, w drodze z lotniska do jego rodzinnego domu, gdzie mieli spędzić Boże Narodzenie. — Ten cały polityczny interes nie działa jak powinien.
— Żartujesz? — zdziwiła się. — Przecież wszystko idzie znakomicie!
— Jasne, z twojego punktu widzenia na pewno idzie świetnie. Ale to przedsięwzięcie miało mi pomóc w pozbyciu się części pieniędzy, tymczasem jak na razie wydajemy je zbyt wolno.
— To dlatego, że żyjemy w niewłaściwym kraju — orzekła Mad. — Stany nie są jeszcze dostatecznie skorumpowane. W Ameryce Łacińskiej są państwa, w których chcąc kupić wybory musisz rywalizować z narkotykowymi bossami i w jednej chwili możesz utopić setki milionów dolarów.
— W takim razie muszę pomyśleć nad jakimś nowym hobby. To musi być coś naprawdę drogiego. Może będę sponsorował uczelnie. Słyszałem, że uniwerki to worek bez dna.
— Gmach Wydziału Czegośtam imienia Quentina Fearsa na każdym campusie, o to chodzi?
— Albo imienia Madeleine Cryer — odparł. — Nie muszą go nazywać akurat moim imieniem.
— Tylko nie Cryer — zaprotestowała. — Nie chcę, żeby to nazwisko widniało gdziekolwiek.
— Już za późno. Mam je na świadectwie ślubu.
— Oszukałeś mnie. Ożeniłeś się ze mną tylko po to, żeby zdobyć mój autograf!
Święta były wspaniałe, chociaż Mad narzekała trochę na zielone trawniki i brak śniegu.
— Nie wszyscy mają szczęście żyć w cudownym klimacie doliny Hudson — powiedział Tato.
— My, w Kalifornii, jesteśmy klimatologicznie upośledzeni — powiedziała Mama. — Niestety naprawdę nieprzyjemne zjawiska nigdy nie występują sezonowo. Nie ma na przykład pory trzęsień ziemi.
— Ale jest pora lawin błotnych — stwierdził tato.
— Ale nie każdego roku.
— W następnym roku — powiedział ojciec — Madeleine powinna zaprosić nas wszystkich na Boże Narodzenie do jej rodziny. Będziemy mogli wreszcie pochodzić sobie w śniegowcach. Czy masz jakichś siostrzeńców lub bratanków, Madeleine? Co ja mówię, przecież jesteś jeszcze na tyle młoda, że możesz mieć w domu młodsze rodzeństwo!
— Niestety, nie ma tam już nikogo, kto wierzyłby w Świętego Mikołaja, jeśli o to ojcu chodzi. — odparła Mad, śmiejąc się.
Quentin bacznie ją obserwował, spodziewając się jakichś wykrętów, ale nic takiego nie miało miejsca.
— Być może rzeczywiście zaproszę was wszystkich.
— Nie — zaoponował natychmiast ojciec. — Ja tylko żartowałem. Wcale nie zamierzamy wpraszać się komuś na święta!
— Może nie na samo Boże Narodzenie — powiedziała Mad. — I tak nie obchodzimy świąt zbyt uroczyście, więc myślę, że bylibyście zawiedzeni. Ale może w tydzień później. Co ty o tym myślisz, Quentin? Czy nie byłby to dobry pomysł na wakacje w przyszłym roku?
— Jasne — przytaknął. — Brzmi zachęcająco.
Ale tak naprawdę był rozdrażniony. Najpierw nie chciała zabrać go do swojego domu by przedstawić go rodzinie, a teraz zaprasza Mamę i Tatę, żeby pojechali tam z nimi. Oczywiście, zapraszała ich z rocznym wyprzedzeniem. Do przyszłej Gwiazdki będzie mogła znaleźć tysiąc różnych wymówek, żeby wizyta nie doszła do skutku. A może jeśli zabiorą ze sobą jego rodziców, łatwiej unikną wszystkiego, czego się obawiała. Może jednak po prostu porzuciła te obawy właśnie dzisiaj, teraz, podczas tej rozmowy.
— Widzę, że nie pałasz zbyt wielkim entuzjazmem, Quen — zagadnęła Mama. — Boisz się, że nie będziemy potrafili poradzić sobie ze sztućcami, jakie nam podadzą.
— Nie, tylko że Mad opowiadała mi takie straszne rzeczy o swojej rodzinie. Podobno goście przyjeżdżają tam i… znikają.
Mad spojrzała na niego skonsternowana.
— Nic podobnego.
— Dlatego właśnie nigdy mnie tam nie zabrała. W jej domu straszy. Poza tym został zbudowany na ruinach zakładów chemicznych produkujących niesamowite ilości odpadów. Podobno wystarczy przelecieć nad tym terenem, żeby natychmiast zapaść na raka. Samoloty wszystkich linii omijają to miejsce szerokim łukiem.
— Kiedy budowano dom, nie istniały jeszcze żadne zakłady produkujące chemiczne zanieczyszczenia — powiedziała Madeleine. — Ale cała reszta to prawda.
— Nie zapominaj o indiańskim kopcu pogrzebowym, Mad — ciągnął dalej Quentin. — Jej rodzina kazała zrównać z ziemią kopiec, gdzie Indianie chowali szczątki swoich przodków, bo zasłaniał im widok na rzekę. A teraz w miejscu gdzie stał kopiec nic nie chce rosnąć.
— To nieprawda — powiedziała Madeleine. — Cała nasza posiadłość jest zarośnięta wrzoścem i trującym bluszczem.
— Tym samym, którego twoja mama dodaje do swoich niezapomnianych sałatek na ostro.
— Dobrze, poddaję się — powiedziała Madeleine śmiejąc się. — Najpierw zabiorę tam ciebie, żebyś poznał moich staruszków.
Mama i Tato osłupieli.
— Quentin nigdy nie widział się z twoimi rodzicami? — spytał Tato. — Skąd więc może wiedzieć, że nie ma u was dziedzicznego kretynizmu. — Na swój nieporadny sposób próbował wszystko obrócić w żart.
Mama była pełna współczucia — ale nie dla Madeleine i Quentina.
— Twojej Mamie musi być bardzo przykro, że wyszłaś za mąż nic jej nie mówiąc!
— Nie ma się czym przejmować. Powiadomiłam ją o wszystkim. Po prostu nie zaprosiłam jej na ślub.
— Tym gorzej, tym gorzej! — zawołała Mama.
— Moja rodzina jest bardzo dziwaczna — wyznała Madeleine. — Musicie to zrozumieć. Gdybym spodziewała się po nich, że przyjadą na ślub, uznaliby to za przejaw arogancji z mojej strony. Po prostu musicie zrozumieć… Kiedy przyjechałam tutaj… czy wy czasem nie pozowaliście do obrazów Normana Rockwella?
— To zależy — powiedział ojciec. — Ty lubisz Normana Rockwella?
— Kiedy byłam dzieckiem zawsze widziałam w snach sceny z jego obrazów — powiedziała Mad. — Zawsze wydawało mi się, że to sytuacje z jakiegoś baśniowego świata. Albo z raju. Kiedy umrę, chciałabym właśnie znaleźć się w miejscu, w którym będzie tak jak na obrazie Normana Rockwella, na przykład jak na “Dniu Dziękczynienia” albo na “Bożym Narodzeniu”. Tamto “Boże Narodzenie” przypomina mi to, które właśnie razem spędziliśmy.
— Co w takim razie robi twoja rodzina? Łoi służbę i podpala domy w sąsiedztwie? — zapytał ojciec, jak zwykle przesadzając w swoich grubiańskich żartach.
Madeleine uśmiechnęła się blado.
— Służący zazwyczaj rezygnowali z pracy, zanim nadeszła okazja by ich wyłoić — powiedziała. — Po jakimś czasie rodzina w ogóle zrezygnowała z najmowania służby.
Mama była wściekła na ojca, ale oczywiście ukrywała gniew pod żartobliwą miną.
— Nie mogę uwierzyć, że on natrząsa się z twojej rodziny, Madeleine. On nie ma w ogóle najmniejszego wyczucia, jak zwykle zresztą — powiedziała i niby w żartach wymierzyła ojcu tęgiego kuksańca w ramię.
Ale Quentin widział, że uderzenie było bolesne i na twarzy ojca pojawił się grymas niezadowolenia. Pamiętał takie obrazki z dzieciństwa. — Tato zawsze obrywał boleśnie, gdy się zagalopował. Tym niemniej, nigdy go to nie powstrzymało przed następnym zagalopowaniem się. Można by sądzić, że te bolesne ciosy były środkiem płatniczym w sprzeczkach rodziców, które przybierały postać handlowych transakcji. Czy w przyszłości on i Madeleine również mieli wypracować sposoby na to, by ranić się nawzajem, a następnie robić swoje nie zwracając uwagi na drugiego?
— Proszę was — powiedziała Madeleine — poprzestańmy na stwierdzeniu faktu, że moja rodzina jest zdziwaczała. Ja jestem jedyną osobą, która zachowuje się na tyle normalnie, że może swobodnie pokazywać się w miejscach publicznych. Ale jedno wam powiem. Quentin od dawna umiera z ciekawości, żeby tę moją rodzinkę zobaczyć i na pewno trochę się na mnie gniewa, że go tam jeszcze nie zabrałam. Ale zrobię to już w następnym tygodniu. Po Nowym Roku. Pojedziemy do Doliny Hudson i do Zamku Cryerów, a kiedy wróci tutaj, będzie wam mógł opowiedzieć o wszystkich dziwactwach na jakie się napatrzył. Wierzcie mi, wystarczy zagościć tam na trzy godziny, żeby mieć do opowiedzenia kilkanaście niewiarygodnych historii.