Tak właśnie mogło to wyglądać z jej punktu widzenia. Ale przecież jemu wcale nie o to chodziło, on wcale taki nie był. Nie wykorzystywał ludzi. On im pomagał.
— Bądź realistą — powiedziała Madeleine. — Nikt nigdy nie pomaga nikomu, jeśli nie ma w tym żadnego interesu. Nawet ty. Nawet jeśli usilnie próbujesz oszukać samego siebie, że tak nie jest.
— Nie podoba mi się ta rozmowa — powiedział Quentin.
— Ty ją rozpocząłeś, Tin. Ale mnie się wydawało, że oboje mamy podobny pogląd na owe sprawy. Nie oszukałam cię. Od samego początku mówiłam, że najbardziej pragnę władzy. Wiedziałeś na co się decydujesz, kiedy wchodziłeś ze mną w spółkę.
— W spółkę? — To słowo zabrzmiało gorzko w jego ustach.
— Nie mam na myśli naszego małżeństwa. Mówię o wspólnym przedsięwzięciu. O wyszukiwaniu kandydatów. Przecież tworzymy sieć ludzi, których będziemy mogli kontrolować w taki sposób, że nie domyślą się nawet, że są kontrolowani. Być może tylko dwa, lub trzy razy w swojej karierze będą musieli zrobić coś dla nas, a kiedy ich do tego skłonimy, nie naruszymy żadnej z wyznawanych przez nich zasad, ponieważ nie będzie to miało nic wspólnego ze sprawą, której z oddaniem służą. Poprosimy ich o pomoc w tym czy w owym, a oni będą pamiętać, że zawdzięczają nam wszystko, więc zrobią to dla nas. Bez zastanowienia, ponieważ zawsze będzie chodzić o jakąś drobną, nic nie znaczącą rzecz. Jakieś spotkanie. Jakiś głos poparcia. Zablokowanie pewnej sprawy w jakiejś komisji. Poparcie kandydata, któremu przeciwstawia się ich partia, lub odrzucenie innego, którego mieli poprzeć. To będzie coś w rodzaju przysługi, wyświadczonej tym, co pomogli im zacząć błyskotliwą karierę, dzięki której oni tak wspaniale mogli przysłużyć się ich sprawie.
— Więc to my jesteśmy grubymi rybami, które pociągają za sznurki — podsumował Quentin.
— Nie! — zaśmiała się na samą myśl o tym. — Tin, przecież widziałeś mnóstwo takich grubych ryb. Znasz tych ważniaków, którzy pokazują się wszędzie napuszeni, nadęci i wdają się w boje o jakieś lokalne sprawki, pozbawione jakiegokolwiek znaczenia. To ci, którzy obnoszą swoją biżuterię i opaleniznę na wiecach i konwencjach. Najpierw szczycą się tym, że potrafią zyskać sympatię przeciętnych obywateli, by potem szczycić się, że są od tych przeciętnych obywateli ważniejsi i potężniejsi. My jesteśmy zupełnie inni.
Quentin pokręcił głową. Czuł się tak, jakby w ogóle nie znał Madeleine. A tymczasem była kobietą, którą kochał. Musiał się nad tym wszystkim zastanowić. Cała sytuacja nie miała nic wspólnego z ostrzeżeniami Wayne’a Reada. W końcu przeżyli razem kilka miesięcy. Może miała rację, może powinien zrozumieć jej postawę od samego początku. Cóż to zresztą miało za znaczenie? Właściwie była tylko bardziej szczera w tej kwestii od innych ludzi. I co z tego? Dała po prostu świadectwo uczciwości. Zgodności przekonań z praktycznym działaniem.
Ale równie dobrze wszystko to mogło oznaczać cyniczną manipulację, do tego stopnia perfidną, że tylko niektórzy politycy mogli się na nią zdecydować.
Odpędził od siebie mroczną myśl. Ta słodka, naiwna i dziecinna kobieta, siedząca u jego boku miała po prostu dziecinne, naiwne i zbyt romantyczne poglądy na władzę. Poglądy osoby spoza układu. Był pewny, że niedługo Madeleine dokona tego samego odkrycia, co on w stosunku do pieniędzy. Odkryje, że władza sama w sobie traci cały urok, kiedy już się ją zdobędzie i trzeba od nowa wymyślać, co wartościowego można zrobić z tym, co się posiada.
Co za podszepty wewnętrznego głosu sprawiły, że nagle tak źle myślał o Mad? Postara się nie mówić nic, co mogłaby odebrać jako krytykę. Lepiej obrócić wszystko w żart, potraktować to jak zabawę, a potem pomóc jej w uzyskaniu bardziej dojrzałego spojrzenia na rzeczywistość, w miarę jak nabierze doświadczenia w świecie polityki.
Nachylił się w jej stronę i pocałował ją.
— Kiedy już będziesz rządzić światem, czy otrzymam zaszczytny tytuł Małżonka Królowej?
Wybuchnęła śmiechem.
— A jak myślisz, po co wychodziłam za ciebie?
Śmiał się razem z nią. Ulżyło mu, gdy przekonał się, że Mad potrafi żartować z siebie. Dopóki jeszcze umiała zachować żartobliwy dystans do swoich własnych pragnień, one nigdy nie zdołają całkowicie zawładnąć jej duszą.
Beatlesi tymczasem śpiewali o tym jak bardzo potrzebują pieniędzy. Wszystko inne zostaw ptaszkom i pszczółkom. Masz na mnie sposób. Fikaj pan, panie Beethoven. I wtedy płyta się skończyła.
Przez chwilę w samochodzie panowała cisza. Słyszał tylko bicie swojego serca, walącego bez przerwy jak perkusja Ringo. Czy ona też słyszała, kiedy opierała głowę na jego ramieniu? Czy słyszała bicie jego serca? Teraz, kiedy należało do niej, czy je słyszała?
Nigdy by nie zauważyli zjazdu do posiadłości, gdyby Madeleine im go nie pokazała. Ale chociaż wołała “Tutaj trzeba skręcić, teraz!”, kierowca przejechał obok wylotu alei dojazdowej wcale jej nie widząc, więc musieli się cofać.
— Przepraszam — tłumaczył się szofer. — Zauważyłem zjazd dopiero wtedy, gdy już go minąłem.
— Nie ma się czym przejmować — powiedział Quentin.
— To prawda, że w ciemności łatwo go przeoczyć — przyznała Madeleine.
Droga, którą jechali była tak zarośnięta, że gałęzie drapały boki samochodu po obu stronach, a w niektórych miejscach zwisały tak nisko, że wydawało się, iż to koniec drogi.
— Zedrą cały lakier — mruczał kierowca.
— Przecież zapłaciłem za ubezpieczenie, prawda? — spytał Quentin.
— Oczywiście, proszę pana, nie ma najmniejszego problemu, mówiłem tylko do siebie.
— Przypuszczam, że zapomnieli zlecić ogrodnikowi, by zadbał także o drogę dojazdową. — odezwała się Madeleine. — Albo wpisuje się to w babciną wizję prywatności.
W końcu droga wyprowadziła ich na dużą, zaśnieżoną polanę. Najmniejszy ślad opon lub butów nie naruszał nieskazitelnej bieli śnieżnej pokrywy, mimo że od ostatnich opadów minęło już wiele dni. Tylko długie i płytkie, korytkowate wgłębienie w śniegowym płaszczu wskazywało którędy biegła alejka.
Dom wyłonił się spoza otaczających go ogromnych, starych drzew, które przy dziennym świetle nigdy nie zdołałyby go ukryć przed wzrokiem ludzi, ponieważ budynek wznosił się imponującą pięciopiętrową bryłą nad ogromną werandą, na którą prowadziły schody równie szerokie, jak te wiodące do greckich świątyń.
— Ile setek ludzi zamieszkuje ten pałac? — zapytał Quentin zdumiony i przestraszony.
— W najlepszych czasach, mieszkało tu z pół tuzina rodzin. Nikt się stąd wtedy nie wyprowadzał. Tworzyliśmy bardzo zgrany klan — zaśmiała się. — Tak czy siak duże pieniądze wymagają wielkiego domu, Tin. Niezależnie od tego ilu ludzi w nim mieszka. Jesteś chyba jedyną osobą, która tego nie rozumie.
Oczekiwał ich milczący lokaj; wysoki, szczupły mężczyzna, o wyglądzie typowego majordomusa, jakich zawsze widuje się na filmach kostiumowych lub książkowych ilustracjach. Miał na sobie tylko lekką liberię, ale nie wyglądało na to, żeby panujący chłód mu przeszkadzał.
— Skąd wiedział, że przyjeżdżamy? — zdziwił się Quentin.
— Jestem pewna, że ktoś zauważył światła na alejce.
Quentin nie wiedział po co służący wyszedł przed dom, skoro wcale nie ruszył do otwierania samochodowych drzwi, ani nie pomógł im przy wyjmowaniu bagaży — wszystko to zrobił kierowca. Quentin dał szoferowi napiwek i odesłał go. Opony buksowały na żwirze, a silnik ryczał jak tornado, gdy samochód odjeżdżał tylnymi lampami oświetlając śnieg na czerwono.