Ale nigdy nie będą żartować na temat Babci. Albo wuja Paula. Albo szkatułki. To była jakaś bolesna sprawa i jeśli Quentin kiedykolwiek cokolwiek zrozumie, to dobrze, ale jeśli nie, to drugie dobrze, o ile tylko będzie miał swoją Madeleine i nigdy więcej nie wrócą do tego miejsca.
Obszedł dookoła cały cmentarz w poszukiwaniu jej śladów. Nigdzie ich nie było. A więc koniec końców nie przybiegła tutaj.
Stanął w bramie wejściowej, spoglądając na ośnieżoną połać trawy dzielącą go od domu. W stronę cmentarza prowadził tylko jeden rządek śladów. To były jego ślady.
Ale przecież widział ją, jak biegła w tę stronę. Zauważył z werandy, zanim ruszył jej na spotkanie.
Skierował wzrok na przeciwległy brzeg trawnika. Tam były ślady, które zostawili rano; dalsze, prowadzące w stronę skarpy i te nieco bliższe, znaczące ich powrotną drogę. Podszedł do tych bliższych. Zauważył, że tylko jedna para butów naruszyła zmrożoną powierzchnię śniegowej pokrywy. Były to tylko jego buty.
Ale przecież Mad szła wtedy razem z nim. Obejmował ją ramieniem, a ona obejmowała go w pasie. Szli przytuleni, trącając się biodrami — pamiętał to dobrze. Niemożliwe, żeby nie zostawiła żadnych śladów na śniegu. Ale przecież widział ją także, jak wchodziła na cmentarz.
Tak samo jak widział kobietę podobną do Lizzy, otwierającą drzwi szeregowca w Herndon, wchodzącą do środka i zapalającą światło.
Wrócił na cmentarz i oparł się o filar łuku, stanowiącego bramę wejściową. Znowu miał przywidzenia. Był zaniepokojony, ale już nie odczuwał przerażenia. Poprzednio zdarzyło mu się to na skutek samotności i tęsknoty. Tym razem przyczyna musiała być inna. Ale za każdym razem widział to, co bardzo pragnął ujrzeć: najpierw była to Lizzy dorosła i prowadząca normalne życie, teraz była to Madeleine udająca się do miejsca, gdzie mógł ją znaleźć, porozmawiać z nią i uporządkować wszystko pomiędzy nimi. Gdzie mógł się upewnić, że wciąż jest tą samą kobietą, którą zna i kocha, a nie obcą, rozkapryszoną i chciwą dziewuchą, której zależy tylko na tym, żeby ktoś otworzył jej szkatułkę z tajemniczym skarbem.
Oczywiście, normalni ludzie nie mieli przywidzeń, nawet poddani wielkiemu stresowi. Oznaczało to, że cierpi na jakąś umysłową dolegliwość. Ale choroba ta, jak dotąd nie wpływała negatywnie na jego normalne funkcjonowanie. Poza tym, istnieją leki, które pomagają schizofrenikom panować nad psychozami. Najwyraźniej odczuwał wczesne symptomy postępującej schizofrenii. Mógł pójść do psychiatry i otrzymać leki, które umożliwią mu prowadzenie normalnego życia. Bo przecież nad chorobą można zapanować. Nie ma powodu do obaw.
Jednak, gdyby się dobrze zastanowić, było się czego obawiać. Przechadzając się z Madeleine wzdłuż skarpy, nie znajdował się pod wpływem żadnego stresu, a przecież cały spacer również musiał być przywidzeniem, ponieważ na śniegu nie było śladów Mad.
Chyba, że właśnie teraz miał przywidzenia. Chyba, że jego umysł nie rejestrował śladów odbitych na śniegu, ponieważ nie mógł znieść myśli, że przechadzał się tutaj z tą Madeleine, którą pamiętał ze sceny w salonie. Przy takim założeniu wszystko dawało się wyjaśnić. W tej chwili musiał mieć jakieś psychiczne zaburzenia, ale one w końcu muszą ustąpić. Bo nawet bez leczenia takie omamy mijały. Szczególnie we wczesnych stadiach choroby umysłowej. Kilka lat temu czytał jakąś książkę na ten temat, więc wydawało mu się, że wszystko przebiega właśnie w taki sposób. Kiedy już odzyska kontrolę nad sobą, wyjdzie z cmentarza i zobaczy ślady stóp dwojga osób, a potem wróci do domu i znajdzie Madeleine w sypialni. Tam właśnie powinien ją spotkać. Nawet nie przyszło mu do głowy, żeby sprawdzić czy czasem nie pobiegła na górę. Tak bardzo pragnął jak najszybciej odnaleźć Madeleine, że szukając jej wyjrzał przez otwarte oszklone drzwi jadalni i zobaczył ją na zewnątrz, podczas gdy w rzeczywistości najprawdopodobniej była w pokoju na piętrze, leżała na łóżku i płakała, czekając kiedy wreszcie do niej przyjdzie.
Zawrócił w stronę domu i rzucił okiem na wydeptaną w śniegu ścieżkę, ale nadal nie widział jej śladów. Jeszcze nie może wracać. Musi odczekać chwilę i przyjść do siebie. Musi poczekać, aż znowu zacznie widzieć świat takim, jaki jest naprawdę. Musi się czegoś uchwycić, aby zacząć swój powrót do rzeczywistości. Przypomniał sobie oglądane kiedyś reklamówki opon, którym z bieżników wyrastały palce, kurczowo chwytające się asfaltu autostrady. A jego myśli wpadły w poślizg, mijając wiele obrazów. Musiał zapanować nad tym poślizgiem. Przypominało to jazdę samochodem po oblodzonej nawierzchni.
Zaczął przechadzać się pomiędzy kamiennymi nagrobkami, przyglądając się wyrytym napisom, aby odciągnąć myśli od tego, czego aktualnie doświadczał. Był pewny, że nie napotka tu grobu żadnego Cryera. Dom należał do rodziny matki Madeleine, a on nie znał jej nazwiska. Ale na nagrobkach było wiele bardzo różnych nazwisk, żadne z nich nie występowało w przewadze nad innymi. Natomiast imiona wydały mu się dość znajome. Najprawdopodobniej w rodzinie istniał zwyczaj nadawania dzieciom imion przodków, które przechodziły z pokolenia na pokolenie. Jeden z pochowanych nosił imię Jude. Był też jakiś Stephen. Nie zauważył Ateny, ale w rzeczywistości ciotka miała inne imię. O proszę, tu mamy Minerve. A tam w rogu jest nawet jakiś Simon.
Ale Simon nie należał przecież do rodziny. A więc musiał to być tylko zbieg okoliczności, że ktoś z leżących na cmentarzu nosił takie samo imię jak on:
SIMON WISTER
DATA URODZIN NIEZNANA — 2 LUTEGO 1877
“BYŁEM OBCY, A TY PRZYJĄŁEŚ MNIE POD SWÓJ DACH”$
Poczuł jak fala gorąca zalewa mu twarz, zanim jeszcze myśl zdołała dotrzeć do jego świadomości. Simon był gościem, który został na zawsze. A tutaj miał przed sobą nagrobek, należący do Simona, którego data urodzenia była nieznana i którego epitafium mówiło o przyjętym pod dach obcym.
Cóż, drogi Quentinie, pomyślał sobie, skoro już tracisz rozum, to dlaczego nie miałbyś zjeść śniadania w towarzystwie umarłych, którzy wyszli z grobów.
Wrócił do nagrobka Minervy.
MINERVA MUELLER l CZERWCA 1866 — 12 LIPCA 1918 UKOCHANA PRZEZ WSZYSTKICH MĄDROŚĆ W PROSTOCIE
Śmierć w lecie tysiąc dziewięćset osiemnastego roku sugerowała, że Minerva została zabrana przez falę słynnej epidemii grypy. Miała wtedy… pięćdziesiąt dwa lata. Mądrość w prostocie. Czy w ten delikatny sposób chciano upamiętnić jej wrodzoną demencję? Jeśli ciotka Atena, którą poznał tego ranka miałaby przenieść się na łono Abrahama, trudno byłoby wymyślić dla niej lepszą nagrobną inskrypcję niż ta, którą właśnie odczytał.
Ale przecież oni wszyscy siedzieli przy stole i jedli razem z nim. Rozmawiali z nim i z Madeleine. Istnieli naprawdę.
“Każdy, kto jest prawdziwy niech podniesie rękę!”$
Dopiero teraz uderzyła go bolesna prawda słów, wypowiedzianych przez wuja Simona. Zignorowano go, jak kogoś niespełna rozumu. Ale tak czy siak, nikt nie podniósł ręki.