PUŁK. STEPHEN ALAN FORREST
22 GRUDN. 1910 — 24 GRUDN. 1951
WALCZĄC O POKÓJ NA CAŁYM ŚWIECIE
ZGINĄŁ NA POLU CHWAŁY
GRÓB JEGO LILII PORASTA KWIECIEM
NIESKAZITELNIE BIAŁYM
LILIA I ŻOŁNIERZ JEDNAKO PRZECIE
ŻYWOT MAJĄ NIETRWAŁY
Jego wojskowe maniery. Ktoś powiedział — chyba Madeleine — że służył podczas wojny koreańskiej. Ale wcale nie był stary. Czterdzieści jeden lat, wiek pochowanego tutaj Stephena, w przybliżeniu pasował do wyglądu wuja Stephena, spotkanego przy śniadaniu. Ale nawet ktoś, kto walczył w Korei jako osiem-nastolatek, gdyby żył, musiałby mieć co najmniej sześćdziesiąt lat. A wuj Stephen nie wyglądał na sześćdziesięciolatka z tą jego ciemną brodą i włosami, w których nie było śladu siwych nitek. Może je farbował. A może od dawna już nie żył.
Imiennik kuzyna Jude, Philip St. Jude Laurent urodził się w Yorkshire w tysiąc siedemset dziewięćdziesiątym roku, a zmarł w Stanach w tysiąc osiemset osiemdziesiątym piątym. Czy kiedy mówił nie wyczuwało się u niego brytyjskiego akcentu?
Nie, nie, to czyste szaleństwo.
Nie znał imienia Babci, tak więc nie miał po co szukać jej nagrobka, jeśli w ogóle pochowano ją na tym cmentarzu.
Jedyny Paul jakiego znalazł, zmarł będąc małym dzieckiem, nie zaś człowiekiem czterdziestopięcioletnim, bo tyle lat miał według Madeleine, ani nawet trzydziestoletnim, na jakiego wyglądał.
Chociaż nie przyznawał się przed sobą do szukania takowego, z wielką ulgą stwierdził po chwili, że wśród nagrobków nie ma żadnego z imieniem Madeleine.
Niektóre imiona powtarzały się w rodzinie, to wszystko. Wszyscy krewni wiedzieli o tym i znali dzieje rodziny. Madeleine po prostu każdemu starała się dziś dopiec. Przedstawiała Quentinowi kolejnych członków familii, łącząc ich imiona z historiami przodków, po których te imiona dziedziczyli i których historie znali. Tego ranka była po prostu nieznośna, i tyle, on zaś był jedyną osobą, która nie rozumiała jej żarcików. Pozostali na pewno znali treść napisów na nagrobkach.
Ale na śniegu nie było żadnych innych śladów, prócz jego własnych.
Wyszedł z cmentarza, lecz zamiast wrócić na tylną werandę obszedł dom dookoła i znalazł się przed frontowymi schodami. Zauważył ślady opon, które limuzyna zostawiła przed domem. Widział miejsce gdzie samochód zatrzymał się, a kierowca wyszedł, przeszedł najpierw na prawą stronę, a potem na lewą, kolejno otwierając im drzwi. Po lewej stronie, gdzie siedział Quentin, pojawiły się ślady znaczące jego drogę do bagażnika, przy którym zatrzymał się, aby odebrać bagaże od szofera, potem zaś przeszedł na drugą stronę samochodu i wszedł po schodach do domu.
Ale po stronie, gdzie siedziała Madeleine nie było widać żadnych śladów prócz tych, które zostawił kierowca, pomagając jej wyjść z limuzyny. Nie było także żadnych śladów w miejscu, gdzie stał służący. Zaś na schodach wiodących do frontowego wejścia, pozostały tylko ślady jednej osoby. Były to ślady Quentina.
Jeśli to halucynacja, to wyjątkowo selektywna, pomyślał.
Czuł się niemal dumny, że tak spokojnie reaguje na wyraźne oznaki własnego psychicznego rozstroju.
Gdzieś we wnętrzu domu czekała na niego Madeleine. Ona pomoże mu to wszystko uporządkować. Zdecydowała się być z nim w zdrowiu i chorobie, czy nie tak? Czy nie to właśnie obiecywali sobie, wypowiadając słowa starej, kościelnej przysięgi? Zabierze go do psychiatry, jakoś zapanują nad tymi dolegliwościami i życie potoczy się dalej.
Wszedł na schody, dodając jeszcze jedną linię własnych śladów na śniegu, otworzył frontowe drzwi i wszedł do środka.
Ale to nie był już ten sam dom.
Układ pomieszczeń pozostał, rzecz jasna, nie zmieniony. Meble stały w tych samych miejscach. Ale wszystkie większe sprzęty okryte były ochronnymi pokrowcami, zaś podłogę pokrywała gruba na pół cala warstwa kurzu, prócz miejsc gdzie ślady jego nocnych i porannych wędrówek wytyczyły w nawarstwionym brudzie wyraźne ścieżki. Każdy jego krok wzniecał tumany pyłu, tak że już po chwili zaczął krztusić się i kichać. Jak to się stało, że nie krztusił się ani nie kichał, kiedy przechodził tędy wcześniej? A może to robił? Jak przez mgłę pamiętał, że wczorajszej nocy zastanawiał się, czy czasem nie zbiera mu się na grypę. Choć może po prostu wymyślał sobie teraz to wspomnienie, próbując nadać wszystkiemu jakiś sens?
Otworzył drzwi do biblioteki. Szyby w niektórych oknach były powybijane i na stół przykryty grubym płótnem nawiało trochę śniegu. Mnóstwo książek walało się po podłodze. W pokoju panował przenikliwy ziąb. Ślady jego stóp były jedynymi śladami, widocznymi na podłodze. Prowadziły do jedynego krzesła w całym pokoju, które ktoś niedawno odsunął, by na nim usiąść. Pozostałe od niepamiętnych lat stały połączone ze stołem i podłogą kołtunami pajęczych sieci. Nawet krzesło, którego użył, całe lepiło się od pajęczyn i brudu. Dopiero teraz, kiedy po raz pierwszy w tym dniu spojrzał na swoje ubranie, zauważył, że marynarkę i spodnie ma całe w pajęczynach i smugach kurzu. Otrzepał się energicznie, doprowadzając ubiór do względnego porządku. Jak to się stało, że wcześniej niczego nie dostrzegł?
Nie mam zaburzeń. W miarę jak owe słowa formowały się w jego myślach, był coraz bardziej przekonany co do ich prawdziwości. Tego ranka byłem świadkiem czegoś, co nie działo się naprawdę. Nie było żadnych ludzi, jedzących śniadanie. Pokój nie był wysprzątany, meble nie błyszczały. Nie było służących, podających wyśmienite potrawy — na drodze z pokoju kredensowego do stołu nikt nie zostawił żadnych śladów. Więc co ja właściwie jadłem?
Żołądek odpowiedział mu burczeniem, dając do zrozumienia, że tego dnia nic jeszcze nie miał w ustach. Język uschły na wiór informował go, że nie miał też okazji niczego się napić. Ostatnim napojem, jaki pamiętał, była butelkowana woda, którą raczyli się z Mad w limuzynie. Czy ona ją piła? Czy był z nim w ogóle ktoś, kto potrafiłby wypić tę wodę? Czy ktokolwiek w ogóle mu towarzyszył?
Tak, ktoś musiał z nim być. Przecież kierowca limuzyny podszedł do drzwi po prawej stronie, żeby pomóc wysiąść jego żonie — a więc on także ją widział! Jego rodzice ją widzieli. Jego przyjaciele, ludzie na przyjęciach i spotkaniach w całym kraju — wszyscy widzieli ją, rozmawiali z nią. Oni wszyscy nie mogli być szaleńcami, a jeśli nimi byli, to pojęcie szaleństwa nabierało zupełnie innego znaczenia.
Madeleine! Nagle straszliwie zapragnął ją mieć przy sobie. Madeleine, jak mogłem przestać wierzyć w ciebie, choćby na chwilę!
Wybiegł z biblioteki do hollu, a następnie ruszył po schodach do ich pokoju. Gwałtownym ruchem otworzył drzwi. Zobaczył swoje bagaże: walizkę i torbę podręczną. Widać było, że ktoś spał po jego stronie łóżka. Nie było jednak żadnej pościeli, a tylko biały pokrowiec narzucony na materac i pajęczyny, zwisające niczym frędzle ze wszystkich stron. Tylko te szuflady komody, które wybrał dla siebie, były wyciągane. Tylko jego rzeczy wisiały w pachnącej stęchlizną szafie.
Wbiegł do łazienki. W toalecie nie było wody, zauważył tylko swój mocz na dnie muszli. Podłoga łazienki lepiła się od brudu. Wygląd wanny mógł przyprawić o mdłości; najwyraźniej w jakimś miejscu rura była zatkana i jakaś część brudnej wody wypłynęła do wanny, przybierając przez lata postać cuchnącego mułu na jej dnie. Czy Mad wiedziała o tym? Czy wiedziała, jak naprawdę wygląda łazienka i miała w sobie na tyle współczucia, by odwieść go od zamiaru wzięcia kąpieli. Z kranów umywalki nie płynęła woda. Jego szczoteczka wciąż była brudna od pasty… najwyraźniej nie zdołał jej wypłukać po umyciu zębów. A teraz, kiedy o tym pomyślał, wyraźnie poczuł w ustach smak pasty, poczuł jej zaschnięte, ziarniste resztki na dziąsłach.