— Chciałbym przejść się z panem po tamtym domu i dowiedzieć się wszystkiego, co może mi pan o nim powiedzieć.
— Czyżbym prowadził agencję obrotu nieruchomościami?
— Może mi pan wierzyć lub nie, panie komendancie, ale moja żona przybyła do tego domu razem ze mną. Spędziła w nim dzieciństwo, co do tego nie mam najmniejszych wątpliwości. Na cmentarzu leżą jej krewni. I jeśli miałbym żywić jakiekolwiek nadzieje na odnalezienie jej, dopomóc mi w tym może jedynie zebranie wszelkich możliwych informacji o tym domu. Tak więc wkrótce się u pana pojawię. A faksem prześlę panu rachunek za wynajęcie limuzyny, która nas tam zabrała, aby mógł pan dowiedzieć się, czy rzeczywiście przybyłem do tej posiadłości razem z moją żoną.
— Będę na niego czekał, synu.
Pożegnali się chłodno. Quentin odłożył słuchawkę, a następnie zadzwonił do firmy wynajmującej limuzyny, aby przefaksowali do Bolta kopię rachunku. Przez cały czas mówił sobie, że to chyba najgłupsza rzecz, jaką robi. Skoro Ray Cryer kłamał, ponieważ nie zgłosił nic policji, dlaczego Quentin sam miał wzbudzać podejrzenia wokół własnej osoby? Dlaczego nie zbył Bolta jakąś bajeczką, nie odłożył słuchawki, oddychając z ulgą i nie odwołał poszukiwań zaginionej żony, której, jak wiedział, nigdy nie miał odnaleźć? A przede wszystkim po co pomagał Boltowi zdobyć niezbity dowód w postaci zeznań kierowcy limuzyny, potwierdzających, że owszem, pani Fears wyszła z samochodu, a następnie weszła do domu razem z panem Fearsem? Fakt, że nie było żadnych śladów kobiety wychodzącej z domu, mógł jedynie wzbudzić w komendancie podejrzenia, że chodzi o jakąś brudną sprawę.
Jednakże w tym samym czasie wydawało mu się, że postąpił właściwie. Miał takie wewnętrzne przeczucie. Coś mówiło mu, że komendant Bolt jest porządnym facetem, którego zaufanie warto było pozyskać. Poza tym chodziło o jeszcze jedną, bardzo ważną sprawę.
Komendant Bolt znał starszą panią. I jeśli cała historia miała jakikolwiek sens, to właśnie staruszka, przebywająca w domu spokojnej starości, musiała być Babcią. Czy mogło być inaczej? Tyle, że nie była ona panią Laurent, która nie żyła od dwudziestu lat, więc musiała być matką Babci, dlatego też Laurent musiało być panieńskim nazwiskiem poszukiwanej przez niego kobiety, zaś komendant być może znał nazwisko, które nosiła po mężu i pomógłby mu ją odnaleźć. A więc zawarcie znajomości z komendantem mogło stać się dla niego drogą prowadzącą do Babci.
Lecz równie dobrze mogła to być droga za kratki.
Quentin zadrżał, a następnie pomyślał o tym, co przyprawiło go o drżenie: kiedy czuł się tak pewny, że powinien komendantowi powiedzieć właśnie to, co powiedział, skąd wiedział, że jest to jego własny pomysł? Miał przecież świadomość, że odgrywa rolę w scenariuszu, napisanym przez kogoś innego.
Nie. Użytkowniczka nie była w stanie tego zrobić. Mogła sprawić, że widziałem różne rzeczy, ale nie umiała zmusić mnie, bym zrobił to, czego chciała. Nie może sprawić, żebym mówił lub robił coś zgodnie z jej wolą, bo gdyby była zdolna do takich rzeczy, szkatułka już dawno zostałaby otwarta, a cała historia skończyłaby się już tam, w domu nad rzeką Hudson. Zaś gdyby Babcia mogła skłonić mnie do działania zgodnego z jej zamiarami, na pewno nie musiałaby mnie do niczego namawiać za pośrednictwem gadającego gryzonia.
Quentin zastanawiał się nad tym wszystkim jeszcze przez chwilę, i w końcu zdał sobie sprawę, dlaczego nie próbował zbyć komendanta jakimś kłamstwem. Stało się tak dlatego, że Quentin bardzo dobrze umiał oceniać ludzi, przy czym Madeleine była tu, rzecz jasna, spektakularnym wyjątkiem. Po odbyciu niezliczonej ilości wstępnych rozmów z setkami ludzi, którzy odpowiadali na jego ogłoszenia, a także dzięki doświadczeniom nabytym podczas wieloletniej współpracy z dziesiątkami partnerów, był w stanie bardzo szybko orzec, z którymi ludźmi będzie mu się dobrze pracować, a którzy przysporzą mu jedynie kłopotów.
Komendant Bolt był najwyraźniej facetem w jego typie. Ot, po prostu. Gdyby Bolt poprosił go o fundusze na rozwinięcie jakiegoś własnego interesu, Quentin na pewno z uwagą wysłuchałby jego planów, i nabrawszy przekonania, że założenia wydają się rozsądne, bez wahania podpisałby odpowiednie papiery, gdyż chętnie nawiązałby współpracę z kimś takim jak Bolt.
Tyle, że interesy, którymi zajmował się Bolt polegały na snuciu podejrzeń, zaś jedyną formą współpracy, jaką komendant mógł mieć na myśli była niełatwa współpraca gliny i podejrzanego. Komendantowi brakowało jedynie dowodów zbrodni, a Quentin właśnie pomagał mu je znaleźć.
Być może podświadomie staram się pokrzyżować plany Użytkowniczki, pomyślał Quentin. W końcu, jeśli pójdę za kratki, to na pewno nie będę mógł otworzyć szkatułki.
POWTÓRNE SPOTKANIE
W nocy poczuł, jak coś go dotknęło. Kiedy leżał po swojej stronie łóżka, coś lekkiego ześliznęło się po jego gołym ciele, tuż nad biodrem. Zerwał się gwałtownie, uderzywszy to coś otwartą dłonią. Ktoś jęknął. Rzucił się w stronę włącznika i zapalił światło.
Madeleine siedziała na łóżku, trzymając się za dłoń, jakby coś ją oparzyło, wpatrując się w niego oskarżycielskim wzrokiem.
Nie wiedział co ma powiedzieć.
— Tęsknisz za mną? — spytała.
Nagle ogarnęła go złość na widok obolałej miny, z jaką pochylała się nad swoją dłonią, tak jakby rzeczywiście czuła ból.
— Daruj sobie to przedstawienie. Wiem, że nic cię nie boli.
— Myślisz, że nic nie czuję, kiedy mnie bijesz?
— Wydawało mi się, że to jakiś pająk łazi mi po… cóż, tak bardzo się znowu nie pomyliłem, prawda?
— Nie złość się — powiedziała. — Proszę cię, nie złość się na mnie.
W jej minie było tyle szczerego smutku, tyle tęsknoty, że poczuł jak mięknie i poddaje się wszechogarniającemu współczuciu, zupełnie wbrew swej woli. Ale nie, o nie, nie miał zamiaru znowu dać się oszukać.
— Wynoś się — powiedział.
Była w koszuli nocnej, zaczęła skubać jej rąbek.
— Tin, proszę cię, ja…
— Nie nazywaj mnie tak. Wyciągnęłaś to imię z moich myśli. Albo z myśli Lizzy — ono nie należy do ciebie.
— To przecież twoje imię.
— To moje imię, jeśli wymawia je ktoś, kto mnie kocha. A nie ktoś, kto stara się wykorzystać mnie do otwarcia jakiejś… skrzynki.
Wstał i niezgrabnym krokiem obszedł łóżko dookoła, po czym wyszedł z sypialni i udał się do kuchni. Wyjął z lodówki sok pomarańczowy i nalał sobie do szklanki.
Madeleine stanęła w drzwiach kuchni.
— Wystarczy dla mnie?
— Nie — odparł. — Nie potrzebujesz pić. O to właśnie chciałem się ciebie spytać. Skoro ciebie tak naprawdę nie ma, co robiłaś z tym wszystkim, co jadłaś i piłaś? Gdzie to wszystko znikało?
Spojrzała na niego zimno i wróciła do pokoju.
— Aha — powiedziała. — Więc to, co napisałeś w liście, jest zwykłym oszustwem.
Ruszył za nią ze szklanką soku w dłoni.
— Twoje prawdziwe nazwisko brzmi Duncan? Obróciła się gwałtownie w jego stronę.
— Naprawdę nazywam się Madeleine Cryer Fears. Jestem twoją żoną. Masz to na akcie ślubu.
— Ciekawe, jak ci się udało go podpisać? Jak udało ci się umieścić na nim swoje imię i nazwisko? Przecież ty nie potrafisz naprawdę utrzymać pióra.
— . Potrafię trzymać pióro. Potrafię trzymać szklankę. Potrafię cię trzymać za rękę. Potrafię cię pieścić. Pamiętasz, jak ci się to podobało? — Pochyliła się w jego stronę. Jej dłoń zbliżyła się, by pogładzić jego policzek, zsunąć się delikatnie po brodzie i przyciągnąć go bliżej…