Pochyliła się do przodu i ułożyła na kanapie niczym jaszczurka, przechylając się przez oparcie tak, że patrzyli na siebie twarzą w twarz.
— Zdradzę ci pewien sekret, kochanie — wyszeptała. — Jestem równie rzeczywista, jak jakakolwiek inna żona. Jak myślisz, czym jest małżeństwo? To przecież jedno wielkie udawanie. Twoja mama udaje, że nie przeraża ją wybuchowy temperament ojca. Twój ojciec udaje, że wcale nie ma wszystkiego dość, kiedy mama najpierw doprowadza go do szału, a potem dziwi się, dlaczego tak się wścieka. Oboje udają, że są ze sobą szczęśliwi, podczas gdy tak naprawdę czują się rozpaczliwie samotni, ponieważ w trzecim tygodniu małżeństwa zdali sobie sprawę, że wcale się nawzajem nie znają i nigdy nie zdołają się poznać, w związku z czym przez resztę życia pozostaną sobie obcy. Ale tak nie można żyć, nikt nie jest w stanie tak żyć. Widziałam wiele tysięcy małżeństw, więc wiem co mówię. Żadne z małżonków nie może dać sobie rady z faktem, że związało się z absolutnie nieznanym człowiekiem, dlatego co przyzwoitsi, ci, którzy pragną być w porządku, udają takich partnerów, jakich według nich, pragną mieć ich małżonkowie, a następnie udają, że wierzą w podobną udawankę tychże małżonków. Jedyna różnica między nimi a mną polega na tym, że w takim udawaniu nikt mi nie dorówna. Kiedy staram się być dokładnie taką żoną, jakiej pragniesz, jestem nią. Naprawdę nią jestem. To cały sens mojej egzystencji. A kiedy udaję, że kocham cię takiego jakim jesteś, rzeczywiście takiego cię kocham. Jestem całkowicie skupiona na spełnianiu twoich pragnień: dowcipna, kiedy chcesz dowcipkować, seksy, kiedy masz ochotę na seks, wzruszona do łez, kiedy pragniesz sentymentalnych uniesień i atrakcyjna, kiedy chcesz się ze mną publicznie pokazać. Jestem twoją prawdziwą żoną.
— Ty nic nie wiesz — powiedział Quentin.
— Wiem wszystko o tobie.
— Wiesz, jak mieć nade mną władzę. I rzeczywiście, zawładnęłaś mną całkowicie. Tańczyłem, jak mi zagrałaś. Jadłem ci z ręki. Wystarczy dać chłopaczkowi dokładnie to, o czym marzy, a będzie służył jak piesek i błagał o więcej.
— Teraz to ja cię błagam — powiedziała.
— Jesteś kobietą, która nie zostawia śladów na śniegu — powiedział. — Kobietą, przez którą sok przelatuje swobodnie na podłogę.
— Wydaje ci się, że we mnie nie wierzysz.
— Bo tak jest.
— Dlaczego więc wciąż tu jestem?
— Właśnie, że cię nie ma — powiedział.
Wstał. Na początku przez chwilę zachwiał się na nodze, którą pociął sobie odłamkiem szkła. Tyle, że wcale tego nie zrobił, nie było żadnych ran, więc zmusił się by nie utykać.
— Nawet kiedy nie patrzysz na mnie, ja tutaj jestem — powiedziała.
Poszła za nim do sypialni i oparła się o futrynę. Zatrzasnął za sobą drzwi, a te przeszły przez nią nie czyniąc jej szkody. Znalazła się po ich wewnętrznej stronie, razem z nim w pokoju.
— Nie lubię, kiedy robisz coś takiego — powiedziała.
— Kiedy trzaskam drzwiami?
— Myślę, że przez cały ten czas byłam wobec ciebie uczciwa.
— Ty? — Quentin z powrotem zakopał się w pościeli. — Ty jesteś wcieleniem nieuczciwości.
— Wcale nie musiałam przychodzić do ciebie z miłością, wiesz?
Odwrócił się od niej, wyciągnął rękę i wyłączył światło. Teraz jedynie blady poblask, wsączający się do środka przez niewielkie szpary w roletach, oświetlał pokój.
— Mogę znaleźć inne rzeczy w twoim umyśle — powiedziała. Quentin gwałtownie zrzucił z siebie kołdrę. Pół tuzina ogromnych, błyszczących pająków pędziło po prześcieradle i wspinało się na jego nogi. Szybkim ruchem stoczył się z łóżka na podłogę.
— Wiem, że te pająki w rzeczywistości nie istnieją — powiedział, dysząc ze strachu.
— A czymże jest rzeczywistość? — Usłyszał w odpowiedzi posępny, męski głos. Po chwili zaś jakaś ogromna ręka zacisnęła mu się na szyi, uniosła go w górę i cisnęła z powrotem na łóżko. Kiedy leżał na plecach z bezradnie rozrzuconymi rękami i nogami, jakaś potężna, biała i ociekająca śluzem sylwetka, z ogromną ropiejącą raną zamiast twarzy, podniosła drugą rękę i z całej siły uderzyła go, celując w pachwinę. Quentin wrzeszczał przerażony, aż monstrum ścisnęło mu gardło tak, że nie mógł wydobyć z siebie żadnego dźwięku.
Nic się nie dzieje, mówił sobie. Problem polegał na tym, że należało w to uwierzyć. Jeśli będę wierzył w to, co widzę, ona zabije mnie moim własnym strachem. Muszę przestać walczyć, bo w pokoju nic nie ma. Tak, jak wcale nie było stłuczonej szklanki. Tak, jak nie było ran na mojej nodze. Gardło ściska mi paniczny strach, a nie czyjaś ręka, ponieważ tu nie ma żadnej ręki.
Oddychaj powoli, pozwól by powietrze powoli wydostało się na zewnątrz, a potem powoli wciągnij następną porcję. W pokoju nie ma nikogo prócz mnie. Jestem sam w swoim łóżku.
Otworzył oczy. Potwór zniknął.
Ale teraz Madeleine leżała na nim, z głową przytuloną do jego piersi, pomiędzy nogami czuł jej talię, widział jej długie włosy spływające w nieładzie na prześcieradło. Czuł ciepło jej ciała. Czuł, jak bije jej serce. Owładnęła nim ogromna tęsknota. Podniósł dłoń, pragnął pogładzić Madeleine. Aie zatrzymał się. Nie zrobi tego. Podłożył sobie dłonie pod głowę, splatając palce. Ten jej obraz zniknie tak samo, jak obraz potwora.
— Proszę, proszę, jaki z ciebie silny gość — szepnęła. — Jaki dzielny, z jakim uporem trzyma się rzeczywistości. Nigdy nie byłbyś w stanie zrealizować swoich marzeń.
Uniosła się na nim. Ale nie tak, jak każda normalna kobieta, opierając się na łokciach. Raczej przypominała marionetkę, którą odciągnięto do tyłu za sznurki. Bo rzeczywiście stała się marionetką, lalką, której twarz i nagie ciało należały do Madeleine, ale zamiast stawów miała mechaniczne złącza, a szczęka poruszała się na cienkiej żyłce.
— Czy, jeśli pewnego dnia dojdę do wprawy, uda mi się zostać prawdziwą dziewczyną? — spytała.
I zaraz potem zniknęła.
Quentin leżał na łóżku, ciężko dysząc, wyczerpany fizycznie i emocjonalnie.
— Och, Lizzy, udało się — wyszeptał.
Obrócił się na bok, a potem na brzuch, podkurczył jedną nogę, zaś zwiniętą w pięść dłoń podłożył pod brodę, przybierając pozycję, w jakiej zawsze spał od czasów, gdy był małym chłopcem. Ale oczy miał wciąż szeroko otwarte. Nic nie widząc. Widząc wszystko.
TEN, KTÓRY UWIERZYŁ
— Przykro mi Quentin, ale musiał chyba zauważyć, że go śledzimy — powiedział Wayne. — Zawrócił dwa razy i zgubiliśmy go.
— Go? — To już coś, pomyślał Quentin. Przynajmniej wiemy, że to mężczyzna.
— Facet w mundurze firmy kurierskiej. Miałeś rację, nie poprzestała na zwykłym znaczku.
— Faceci z firm kurierskich nie kluczą, żeby urwać się tym, którzy ich śledzą.
— Masz rację. Chłopcy byli pewni, że to zwykły kurier, i że jedyne, co im pozostało, to wyśledzenie dokąd zawiezie wiadomość. Ale wtedy on zrobił zwód i tyle go widzieli.
— W każdym razie wiadomość dotarła do adresata — powiedział Quentin.
— Miałeś telefon?
— Wizytę.
— No i?
— Niczego się nie dowiedziałem — odparł Quentin z goryczą.
— Jak to niczego się nie dowiedziałeś? Kto to był?
— Madeleine.
— A więc żyje?
— Wayne, to nie ta Madeleine o jakiej myślisz, kobieta z krwi i kości. To była ta Madeleine, która nie zostawia śladów na śniegu.
— Quentinie, bardzo chciałbym ci pomóc, ale wcale nie ułatwiasz mi tego zadania.