Nigdy nie przypuszczał, że mógłby coś podobnego powiedzieć głośno.
Z pewnością nie Craythorne’owi, który zapewne z miejsca by go zwolnił. Teraz jednak rozmawiał o tym, chociaż ogólnie, z parą Eurilan. Musiał zakończyć to jak najszybciej i wyjść.
— Przepraszam — powiedział. — To miała być służbowa wizyta. Chciałem z wami porozmawiać, ale nie o tym, o czym zwykle z nikim nie rozmawiam. Jako psycholog nie mogę pojąć, dlaczego jednak teraz to zrobiłem. Może pozazdrościłem wam tego, co przeżywacie, a czego ja nie zaznałem…
Ptakowaci zaćwierkali, oboje z wyraźnym współczuciem. Nieustannie przechylając głowy, rzucili sobie nawzajem kilka spojrzeń.
O’Mara spojrzał na Creesika.
— Ale nieważne — powiedział. — Zajrzałem do was w nie najlepszej chwili i powinienem już iść. Nie musisz wychodzić.
— Dziękuję za wrażliwość na nasze sprawy i delikatność, ale jednak powinienem już wracać do siebie — odparł Creesik. — Jeśli zostanę, żadne z nas nie zrobi zadania domowego.
Skoczył do drzwi. Gdy O’Mara ruszył w jego ślady, Neenil odezwała się raz jeszcze.
— Tak nie można, O’Mara. Musi pan odnaleźć tę osobę i szczerze z nią porozmawiać.
Proszę mi obiecać, że pan to zrobi.
O’Mara wyszedł bez słowa. Nie mógł obiecać niemożliwego, a nie chciał jej ranić negatywną odpowiedzią. Neenil wydała mu się szczególnie miłą istotą, która przeżywając radosny okres, chciała, aby wszyscy byli równie szczęśliwi jak ona. Niestety, on po cichu zazdrościł im obojgu tej radości.
Przez kolejne cztery dni co rusz wracał myślami do tej rozmowy, chociaż obaj z majorem byli tak zajęci problemami różnych istot, że ledwie mieli czas się przywitać.
Pewnego dnia, gdy był sam w gabinecie, znalazł chwilę na nieco dłuższą refleksję. Szpitalne plotki nie doniosły nic na temat tajemniczego obiektu miłości O’Mary, co sugerowało, że para Eurilan nie zwykła rozsiewać plotek. Chociaż nie widział ich od tamtej pory, żywił dla nich coraz większą sympatię.
Pomyślał, że jeśli oboje zostaną w Szpitalu, Neenil mogłaby się okazać całkiem dobrą terapeutką. Craythorne wspominał zaś ostatnio, że przydałby mu się jeszcze jeden asystent.
Jakby na dany znak, major wszedł akurat z korytarza i wskazał na swój gabinet.
— Proszę usiąść i zrelaksować się trochę, poruczniku — powiedział z uśmiechem. — Nie, nie mam panu nic do zarzucenia, przynajmniej na razie. Mamy wiele do omówienia, jednak brak rzeczy pilnych. — Przyjrzał się uważniej O’Marze. — Chyba że pański wyraz twarzy ma sugerować, że ma pan coś pilniejszego?
— Pilniejszego też właściwie nic — odparł O’Mara. — Jest jednak coś, co chciałbym panu podsunąć do przemyślenia.
— Słucham, poruczniku.
— Na razie nie ma co wymieniać dokładnie, o kogo chodzi, ale zauważyłem, że niektórzy mieszkańcy poziomu sto jedenastego zaczęli tworzyć pary — powiedział ostrożnie. — Normalnie nie byłoby to warte wzmianki, jednak w obecnej sytuacji…
— W obecnej sytuacji mieszkańcy sto jedenastego ucieszą się z każdego przypadku, gdy ktoś nie będzie hałasował w łóżku — rzucił Craythorne. — Przepraszam, O’Mara. Wiem, że moje żarty nigdy nie są śmieszne. Ale poważnie. Obawia się pan eksplozji demograficznej?
— Nie, sir. Przynajmniej nie na razie. Niemniej stażyści, którzy stworzą tu trwałe związki, w końcu zapragną założyć rodziny. Znajdziemy się w kłopotliwej sytuacji wobec rządów ich planet, o Federacji nie mówiąc, jeśli naruszymy ich prawa, a szczególnie Ustawę Zasadniczą. Gdy Szpital się rozbuduje, przyjdzie nam o tym pomyśleć. Major pokiwał głową.
— Ma pan rację. To nie stanie się jeszcze jutro, ale w końcu do tego dojdzie. Musi pan porozmawiać z Mannenem. Twierdzi, że lubi z panem rozmawiać, bo szybciej niż ja przechodzi pan do sedna sprawy. Proszę przekazać mu szczegóły, aby wskazywał nam, jakie zapisy położnicze mamy sprowadzać. To znaczy, jakich ras. — Zaśmiał się cicho i wrócił do tematu. — Ostatecznie, jak pan dobrze pamięta, pierwszym pacjentem Szpitala było niemowlę Hudlarian. Czy jeszcze coś?
— Nie, sir.
— Dobrze. Skoro tak, możemy się zająć nieco bliższymi sprawami. Za sześć miesięcy zaczną przybywać do Szpitala przedstawiciele takich egzotycznych ras, jak SNLU, TLTU i VTXM. Budowa kwater dla nich to sprawa działu utrzymania. Pomogą im inżynierowie z ras, o których mowa. Niemniej tacy na przykład Telfi będą mieszkać wewnątrz naszego głównego reaktora. Zastanawiam się, jak zdołamy podejść do problemów emocjonalnych istot oddychających przegrzaną parą czy stworzeń żyjących w metanowej atmosferze o temperaturze bliskiej zera absolutnego. Albo żywiących się twardym promieniowaniem. Na pewno zrobimy co w naszej mocy, ale to będzie oznaczało konieczność spędzenia wielu godzin przy komputerze bibliotecznym. Tym samym przyjdzie nam zwiększyć zatrudnienie w dziale.
Craythorne zamilkł, ale O’Mara też się nie odezwał.
— Spokojnie, poruczniku — powiedział major. — Chodzi o Ziemianina, emerytowanego oficera Korpusu, który zgłosił się na to stanowisko na ochotnika. Jest całkiem do pana niepodobny. Wiekowy, kruchy i łagodny, jak mi powiedziano, z wyjątkiem chwil, gdy wdaje się w dysputy filozoficzne. Zjawi się u nas za dwa tygodnie.
— Chętnie go poznam — powiedział O’Mara z zauważalnym brakiem entuzjazmu.
Craythorne pokręcił głową.
— Pan go wtedy akurat nie pozna, bo będzie pan gdzie indziej.
O’Mara spojrzał na majora bez słowa. Błyskawicznie doszedł do wniosku, że może i zdobywa z wolna ogładę i obycie i uczy się, jak podchodzić do ludzi, ale widać wszystko to za mało, skoro jego miejsce ma zająć emerytowany oficer Korpusu. Craythorne odwzajemnił spojrzenie. Musiał zauważyć malujące się na twarzy porucznika rozczarowanie, bo pokręcił głową.
— Proszę nie wyciągać pochopnych wniosków — powiedział. — Przez ostatnie dwa lata pracował pan naprawdę ciężko i zaczyna pan okazywać objawy stresu. Nie wiem dokładnie, co pana trapi, wiem za to, że nie przyzna się pan do żadnej słabości, zwłaszcza przełożonemu, ale coś na pewno się dzieje. To dobra chwila, aby wyrwał się pan stąd i trochę odpoczął. Albo przynajmniej robił przez jakiś czas coś całkiem innego niż tutaj. Coś, co sam pan wybierze.
Ma pan wiele zaległego urlopu. Proszę go wykorzystać.
O’Mara bezwiednie wstrzymał oddech, co zauważył dopiero wtedy, gdy przyszło mu odetchnąć z ulgą.
— Dziękuję, sir — powiedział. — Nie mam jednak rodziny ani przyjaciół na żadnym świecie. Nie wiem, w jakie miejsce miałbym się udać i co innego robić.
Major zmarszczył brwi.
— Taka odpowiedź zdaje się świadczyć o braku wyobraźni i chronicznym pracoholizmie, poruczniku. Jako psycholog przepisuję panu sześć tygodni zmiany środowiska, a jako pański bezpośredni przełożony nakazuję realizację tej recepty. Nieważne, dokąd się pan wybierze, byleby był pan uprzejmy się stąd ruszyć.
Resztę dnia O’Mara poświęcił na porządkowanie spraw służbowych, sprawdzanie rozkładu lotów opuszczających Szpital statków i rozważanie, dokąd właściwie miałby się udać. Cały czas jednak myślał o Neenil i o tym, co od niej usłyszał.
ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY
Wiedział dobrze o zasadzie, że żaden statek kosmiczny nie może odmówić zabrania na pokład funkcjonariusza Korpusu Kontroli, jeżeli pełni on służbę w próżni. Jedynym warunkiem było posiadanie odpowiedniej dla danego gatunku kabiny. Statek musiał też oczywiście udawać się do pożądanego portu przeznaczenia, niemniej brakło jakichkolwiek ograniczeń co do dystansu podróży czy liczby przesiadek. Tyle że gdyby chciał lecieć szybko i daleko, musiałby trzymać się najbardziej uczęszczanych szlaków łączących światy najstarszych kultur: Tralthy, Orligii, Kelgii i Ziemi. Mógł się udać gdziekolwiek, jednak przy nierozważnym doborze celu większość urlopu spędziłby, czekając na dogodne połączenia.