Выбрать главу

Jednostka Korpusu Kontroli Trosshannon pełniła służbę, krążąc w trójkącie między Nidią, Melfem i Szpitalem. Jak sugerowała pierwsza litera jej nazwy, została zbudowana na wysokograwitacyjnym świecie Tralthańczyków, których stocznie były szczególnie cenione w obrębie Federacji. Statki ich konstrukcji cechowała wielka wytrzymałość strukturalna i niezawodność. Powiadano, że na Tralcie nawet wielkie koparki są składane przez zegarmistrzów. Trosshannon był dostosowany do przewozu pasażerów pięciu typów: tralthańskiej FGLI, melfiańskiej ELNT, hudlariańskiej FROB, kelgiańskiej DBLF oraz różnych DBDG, którzy mogli korzystać z tej samej kabiny, chociaż dla Orligian była za ciasna, a wysoki góra na metr Nidiańczyk mógłby się czuć przytłoczony wielkością mebli.

Załoga liczyła osiem osób — Ziemian i funkcjonariuszy Korpusu. O’Mara spotykał ich jednak tylko podczas posiłków. Byli przyjaźnie nastawieni, ale bardzo zajęci, wolał więc nie plątać im się pod nogami. Większość czterodniowej podróży spędził w swojej kabinie, która całkiem mu odpowiadała. Craythorne miał rację, mówiąc o zmęczeniu porucznika. Sam się dziwił, jak wiele czasu poświęcał teraz na sen.

Gdy Trosshannon wylądował w porcie na przedmieściach Retlinu, O’Mara czuł, że od lat nie był tak wypoczęty. Miasto było stolicą Nidii, a jego port kosmiczny uchodził na największy węzeł komunikacyjny w całej Federacji. Z punktu widzenia autochtonów, którzy wraz z dziećmi tłumnie odwiedzali taras widokowy, było to też największe zoo galaktyki.

Idąc rękawem do terminalu, O’Mara czuł się trochę nieswojo z powodu tylu wpatrzonych w niego oczu i nieustannych, szczekliwych konwersacji. Po chwili jednak uświadomił sobie, że dla setek przyglądających się mu drobnych istot o czerwonej sierści jest tylko jeszcze jednym gościem z innego świata.

Miał tylko bagaż osobisty, więc nie musiał czekać na żadne walizki, co oszczędziło mu dodatkowego chodzenia, ale i tak czuł się nieco zagubiony w wielorasowym tłumie.

Nawet świetne rozplanowanie i oznaczenie terminalu niewiele pomagało. Ostatecznie wielki włochaty Orligianin z bronią u pasa, zapewne strażnik, pokazał mu drogę.

Stanowisko informacji składało się z szeregu ekranowanych boksów ze stylizowanymi diagramami symbolizującymi rozmaite rasy, które odbywały podróże kosmiczne w obrębie Federacji. Każdy był dostosowany do potrzeb konkretnego gatunku. O’Mara znalazł miejsce oznaczone symbolem Ziemi i wszedł do środka, znajdując całościenny ekran z planem terminalu i migającym niebieskim światełkiem oznaczającym miejsce, gdzie właśnie się znajdował. W korytarzach Szpitala też były podobne ekrany, nie dostawiano jednak do nich równie wygodnych foteli, aby nie zachęcać personelu do dłuższego korzystania z tego sprzętu.

Bez trudu znalazł tranzytowe biuro Korpusu. Jego ściany zdobiły zdjęcia jednostek kosmicznych pozostających w służbie Federacji, od małych statków kurierskich przez krążowniki zwiadowcze dalekiego zasięgu po potężne pancerniki klasy „Emperor”. Stanowisk było sześć i tylko przy jednym siedział Ziemianin. O’Mara podszedł do niego, ponieważ tylko on nie był akurat zajęty. Siwiejący chorąży nosił galowy mundur, w którym wyglądał równie nienagannie jak Craythorne. Spojrzał przelotnie na pagony O’Mary i złożony beret na ramieniu i skinął życzliwie głową, co sugerowało, że żaden z nich nie musi marnować czasu na salutowanie.

— Sir? — spytał.

O’Mara podał swoje nazwisko i numer służbowy.

— Przyleciałem niecałą godzinę temu na Trosshannonie i szukam kabiny na jakimkolwiek statku lecącym przez Tralthę, Melf, Kelgię i Ziemię. Port docelowy nie jest istotny, interesuje mnie tylko, aby nie czekać za długo. Nie chcę spędzić zbyt wiele urlopu na Nidii.

— Też nie lubię tych ich niskich stropów — powiedział podoficer z uśmiechem. — Jeśli jednak musiałby pan zostać tu dłużej, może pan skorzystać z ludzkich kwater w naszej bazie.

Są bardzo wygodne.

— Dziękuję — odparł O’Mara, odpowiadając uśmiechem i wskazując na mundur chorążego. — W bazie nijak nie czułbym się jak na urlopie. Czy jest coś, co odlatywałoby niebawem?

— Rozumiem — mruknął rozmówca. — Proszę dać mi chwilę, sir. Sprawdzę.

O’Mara nie miał wątpliwości, że w bazie nie miałby szans na zachowanie większego dystansu do przepisów dotyczących ubioru i musiałby co rusz salutować różnym oficerom gotowym wykazywać daleko idące zainteresowanie jego osobą. Owszem, zasadniczo też był oficerem, ale mało co, poza mundurem, mogłoby o tym świadczyć. Wolał nie mówić zbyt wiele o sobie, aby nie napytać sobie biedy. W tej sytuacji już ciasny nidiański hotel byłby ciekawszą perspektywą.

— Ma pan szczęście, sir — powiedział chorąży, ale zaraz się zawahał. — No, może ma pan szczęście. Chodzi o statek Kreshhallar. To średniej wielkości statek pasażerski na melfiańskiej rejestracji. Ma mieszaną załogę i kabiny przystosowane dla ciepłokrwistych tlenodysznych. Stoi w doku trzydziestym siódmym. Startuje za trzy i pół godziny. Lata regularnie na trasie okrężnej między wielką piątką: Melf, Ziemia, Traltha, Kelgia, Nidia i z powrotem na Melf. W tym rejsie pasażerami są głównie Kelgianie udający się na międzygwiezdny konwent miłośników literatury fantastycznej. Nie wiem, co to znaczy, ale tak to właśnie opisali. Pozostali pasażerowie zmierzają na swoje planety. Nie jest zbyt luksusowy, tylko dwie gwiazdki, no i ci wszyscy DBLF…

— Dziękuję — przerwał mu O’Mara. — Biorę.

Podoficer nadal uważał, że powinien go ostrzec.

— Jeśli nie przywykł pan do kontaktów z Kelgianami, to może być ciężka próba, sir. Na pewno pan chce? Jeszcze pana nie wpisałem, zatem…

O’Mara pokiwał głową.

— Proszę wpisać. To żaden problem. Sporo pracuję z Kelgianami.

— Naprawdę? — spytał chorąży, rzucając mu znad klawiatury pełne ciekawości spojrzenie. W końcu zdobył się na pytanie. — Jeśli można spytać, sir, na jakim statku?

— To nie statek — odparł O’Mara. — Pracuję w Szpitalu Sektora Dwunastego.

— O… — Sierżant był wyraźnie pod wrażeniem. Chociaż nie ruszył się z fotela, wyprostował się tak, jakby stanął na baczność. — Przyjemnego urlopu, sir.

O’Mara nie miał pojęcia, na jaką kuchnię można liczyć na dwugwiazdkowym statku pasażerskim, zdecydował się zatem skorzystać najpierw z portowej restauracji. Wnętrzem przypominała trochę szpitalną stołówkę, została jednak ozdobiona malowidłami ściennymi przedstawiającymi różne nidiańskie krajobrazy. Z głośników płynęła nieznana dotąd O’Marze miejscowa muzyka. Była naprawdę upiorna i puszczano ją zapewne tylko po to, aby nikt nie zajmował za długo miejsca. O’Mara jakby na przekór jadł bardzo powoli. Starał się odciąć od tego jazgotu i zastanawiał się, co właściwie będzie robił przez całe sześć tygodni urlopu.

Na pokładzie przywitał go oficer hotelowy, wyraźnie przepracowany albo tylko chwilowo zmęczony Nidiańczyk imieniem Larragh-Yal. Powiedział O’Marze, jak dojść do kabiny, i życzył mu miłej podróży, jednak nawet bez translatora można było poznać, że myślami był całkiem gdzie indziej. Być może wiązało się to z grupą Kelgian. Porucznik dostał też lokator mający wskazać drogę do jadalni, pomieszczeń rekreacyjnych, na taras widokowy i do innych przybytków, gdyby miał jakieś szczególne życzenia.