— Chcę tylko ciszy i spokoju — powiedział O’Mara. — Większość czasu spędzę w kabinie.
— Ani trochę mnie to nie dziwi — rzucił oficer i odetchnął z ulgą, jako że spotkał wreszcie niewymagającego pasażera. — Z tą bandą futrzanych miłośników miecza i czarów na pokładzie trudno inaczej. Jednak gdyby pan czegoś potrzebował, lokator pomoże panu mnie znaleźć. A, i jeszcze jedno. Wie pan, mam nadzieję, że Korpus refunduje pański przelot na poziomie ekonomicznym. Kabina bez wielkich wygód, wyżywienia, nieco napojów orzeźwiających. Gdyby oczekiwał pan czegoś więcej, musi pan za to dopłacić.
O’Mara pokiwał głową.
— Nie będzie nic więcej.
— Nie chciałbym się narzucać, ale nie upieram się wcale, by w pańskim przypadku trzymać się ściśle regulaminów — dodał oficer. — Ostatecznie w tym rejsie jest pan jedynym Kontrolerem na pokładzie. Pańska obecność podniesie morale naszej służby porządkowej i pozytywnie wpłynie na pasażerów.
— Ale ja jestem na urlopie.
— Jasne, sir. Niemniej nawet schowana broń pozostaje bronią.
Kabina była o połowę mniejsza od jego kwatery w Szpitalu, ale dość wygodnie wyposażona, jak dla kogoś, kto zamierzał w niej głównie sypiać. Miał w niej ekran i zestaw taśm rozrywkowych, starych jednak i jeszcze bardziej zużytych niż te dostępne w Szpitalu.
Brakło podajnika żywności, co oznaczało, że chcąc jadać w samotności, O’Mara będzie musiał zamawiać posiłki do kabiny. Dodatkowy koszt go nie martwił, nie podobała mu się jednak perspektywa zatrudniania kogokolwiek w roli służącego. Nie wiedział też, jak oficer Korpusu powinien zachować się w takiej sytuacji. On akurat by się czuł co najmniej onieśmielony.
Alternatywą było korzystanie z pokładowej jadalni, gdzie musiałby spotykać innych pasażerów, nie zawsze będących miłym towarzystwem, jak zauważył wcześniej Larragh-Yal.
Wszystko to było bardzo dziwne. Tak długo pracował w obrębie swojej specjalności, że zapomniał już niemal, co było zasadniczą funkcją Korpusu Kontroli. Powołany został kilka stuleci wcześniej, aby czuwać nad Pax Galactica. Zadanie swoje wypełniał na tyle dobrze, że z czasem przydzielono mu nowe funkcje. Wielkie okręty klasy „Emperor”, które mogły jedną salwą zniszczyć całą planetę, wspomagały akcje kolonizacyjne, przygotowując teren pod lądowanie osadników. Uczestniczyły też w akcjach ratunkowych po różnych kataklizmach.
Tysiące mniejszych jednostek, lekkich i ciężkich krążowników, frachtowców i statków kurierskich, znajdowały się raczej w służbie pokoju, chociaż ich wielorasowe załogi nadal dysponowały wielką siłą ognia pokładowego uzbrojenia. Sporadycznie zdarzało się, że trzeba było użyć siły, wówczas, niezależnie od skali działań, zawsze mówiło się o akcji policyjnej, nie wojnie. Zwykle jednak udawało się zażegnać groźbę bardziej subtelnymi działaniami, jak szpiegostwo, dywersja czy presja psychologiczna. O’Mara słyszał, że specjaliści Korpusu w dziedzinie psychologii zajmujący się pierwszymi kontaktami byli najbardziej zbzikowanymi, ale i najbardziej błyskotliwymi w tego rodzaju działaniach. Zastanawiał się, czy wymuskany i nader cywilizowany major Craythorne przyczynił się kiedykolwiek do powstrzymania jakiejś wojny, czy raczej, poprawił się O’Mara, zamieszek, które wymagały ogólnoplanetarnej interwencji policyjnej.
Jako ramię sprawiedliwości Federacji Galaktycznej, Korpus utrzymywał wielkie, narodowe armie, które dawno temu walczyły przeciwko sobie. Jako strażnicy ładu i pokoju, Kontrolerzy rzeczywiście mieli w sobie coś z policjantów, a to znaczyło, że w pewien sposób zawsze pozostawali na służbie. Nawet w czasie urlopu. Gdyby rzeczywiście znaleźli się na pokładzie jacyś potencjalni sprawcy kłopotów, bez wątpienia już sam widok policjanta popsułby im zabawę.
O’Mara westchnął i zabrał się do rozpakowywania bagażu.
Skończył akurat w chwili, gdy rozległo się ostrzeżenie przed startem. Zaczęto trzydziestosekundowe odliczanie transmitowane na cały statek. Chwilę potem ujrzał na ekranie, jak port kosmiczny zostaje w dole. Z każdą sekundą widać było coraz większą połać Retlinu. Mimo dużego przyspieszenia zupełnie nic nie poczuł. Statek mógł być stary, ale przynajmniej kompensatory grawitacyjne pracowały jak należy. Podróżował już na jednostkach, które były ich pozbawione, i wolałby tego nie powtarzać, zwłaszcza w towarzystwie różnych ras, które także nie były odporne na chorobę kosmiczną. Powierzchnia planety nabierała krągłości, aż w końcu cała Nidia ukazała się na ekranie. O’Mara patrzył, powtarzając sobie, że statek to tylko pomniejszony Szpital Kosmiczny. W końcu odlecieli na odległość pozwalającą na skok i wszystko zniknęło, ustępując miejsca szarej mgle nadprzestrzeni.
Krótko później coś zachrobotało w głośnikach.
— Dla wiadomości pasażerów, którzy dosiedli się na Nidii — powiedział ktoś. —
Informujemy, że posiłek powitalny, rozpoczynający kolejny etap naszej podróży, zostanie podany w jadalni za trzy godziny. Jak zapewne już państwo wiecie, istnieje tradycja, że wszyscy ubierają się na tę okazję odświętnie. Nie dotyczy to tylko przedstawicieli tych ras, które w ogóle nie używają odzieży albo nie przypisują jej funkcji ozdobnych. Dziękuję za uwagę.
O’Mara znowu był głodny. Nie miał ochoty czekać aż trzy godziny.
Pierwszy raz od wizyty u sierżanta Wenalonta sięgnął po mundur galowy. Czuł się o tyle bezpiecznie, że jako jedyny Kontroler na pokładzie nie ryzykował napotkania kogoś, komu musiałby salutować. Na wszelki wypadek starannie wsunął złożony beret pod pagon na ramieniu. Gdy spojrzał na siebie w lustrze, musiał uznać, że prezentuje się całkiem dobrze.
Przypomniał sobie, co jeszcze mówił mu krawiec. Nie miał pojęcia, czy na statku są jakieś ziemskie i wolne do tego kobiety, ale… Szybko odrzucił tę myśl. Nie chciał żadnych przelotnych romansów.
Jestem psychologiem Korpusu Kontroli, przypomniał sobie, nadal patrząc w lustro. Z drugiej strony bez wątpienia odpowiadał żywionym przez przeciętnego człowieka wyobrażeniom o osobie silnego i surowego policjanta.
ROZDZIAŁ OSIEMNASTY
Jadalnia była przewidziana na trzysta miejsc, jednak O’Mara już od drzwi zauważył, że chociaż w tym rejsie było na pokładzie tylko około dwustu pięćdziesięciu podróżnych, brakło wolnych osobnych stolików. Zestawiono je w rzędy po dwadzieścia miejsc przy każdym, z rozmaitymi siedziskami, które można było przestawiać, gdy przedstawiciele różnych ras chcieli jeść razem. Wielu tak właśnie robiło, pogrążając się w rozmowie.
Orligiański szef sali, a raczej szefowa, jeśli oceniać po ubiorze, zaprowadziła O’Marę do wolnego miejsca.
Nosiła coś, co było zapewne strojem służbowym, jednak czarne spodnie i biała kamizelka ze sztywnymi mankietami i takimż kołnierzem nie pasowały do wystających z odzieży włochatych kończyn i porośniętej futrem głowy. Zwłaszcza że normalnie Orligianie nie nosili żadnej odzieży poza lekką uprzężą, wietrząc nieustannie grubą sierść i chłodząc ciała.
Porucznik został posadzony przy stole, który zajmowało już czternaścioro Kelgian, dwóch Melfian i jedna pasażerka z Ziemi. Oczywiście posadzono ją dokładnie naprzeciw niego.
Miała ciemne włosy, była młoda i szczupła, z małą ilością biżuterii na włosach, uszach i z przodu wieczorowej sukni z wysokim kołnierzem. Suknia była czarna i przylegała do skóry niczym warstwa farby. Ziemskie pielęgniarki w Szpitalu też czasem nosiły tak obcisłe stroje, nawet jeśli niekoniecznie pasowało to do ich sylwetek. Mówiły, że w ten sposób łatwiej jest im się przebierać w kombinezony niezbędne na oddziałach o innych warunkach środowiskowych. W przypadku tej kobiety suknia pasowała idealnie.