– No dobra, spróbujmy – zgodził się Celinę.
– Strzelaj pierwszy – poleciłem.
– Pokaż, na co cię stać! – dodała Pani Śmierć.
– Dobra – rzekł Celinę. – Zgaduję. Składa się z 8 cyfr.
– Ja mówię, że z 7 – oznajmiła Pani Śmierć.
– A ja, że z 5 – powiedziałem. – A teraz wyjmijmy prawa jazdy i sprawdźmy.
Wyciągnęliśmy je.
– Ha, na moim jest 7 cyfr! – ucieszyła się Pani Śmierć.
– Na moim, cholera, też 7 – powiedziałem.
– A na moim 8 – rzekł Celinę.
– Niemożliwe. Pokaż.
Podał mi swoje prawo jazdy. Zacząłem liczyć.
– Twój numer też składa się z 7 cyfr. Policzyłeś literę, która poprzedza cyfry. Dlatego się pomyliłeś. Proszę spojrzeć…
Podałem jego prawo jazdy Pani Śmierć. Oprócz 7 – cyfrowego numeru widniały na nim także inne informacje. Na przykład: LOUIS FERDINAND DESTOUCHES, rok urodzenia 1894.
Chryste Panie. Wpadłem w dygot. Nie trząsłem się jak galareta na wybojach, ale nieźle mną miotało. Spróbowałem wziąć się w garść i w końcu opanowałem się na tyle, że tylko nieznacznie drżałem. To się nie mieściło w pale! To naprawdę był ON, siedział z nami przy stoliku u Mussa w letnie popołudnie niemal u progu 21 wieku.
Pani Śmierć była uradowana, autentycznie uradowana. Rozpromieniła się i wyglądała naprawdę prześlicznie.
– Oddajcie mi moje prawo jazdy, cholera – burknął Celinę.
– A proszę, proszę… – Pani Śmierć zwróciła je, szeroko uśmiechnięta.
– No, zdaje się, że przegraliśmy – powiedziałem do Celine'a.
– Może teraz rzucimy monetę, żeby ustalić, który stawia?
– Niech będzie – zgodził się.
Wyjąłem moją szczęśliwą 25 – centówkę, podrzuciłem i zapytałem szybko:
– Orzeł czy reszka?
– Reszka! – wrzasnął Celinę.
Moneta spadła na stół i zatrzymała się. Orzeł. Podniosłem ją i schowałem do kieszeni.
– Zaczynam odnosić wrażenie, że to nie jest twój szczęśliwy dzień – powiedziałem do Celine'a.
– To jest mój szczęśliwy dzień – oznajmiła Pani Śmierć.
I akurat wtedy zjawiły się nasze drinki.
– Za te 3 ja płacę – rzekł do kelnera Celinę.
Siedzieliśmy trzymając szklanki.
– Coś mi się zdaje, że zostałem zrobiony w konia – stwierdził Celinę.
Opróżnił szklankę.
– Uprzedzano mnie, żebym się miał na baczności przed miejscowymi cwaniakami – dodał.
– Wciąż przyjmujesz pacjentów? – zapytałem.
– Zmywam się – rzekł.
– Napij się jeszcze z nami – powiedziała Pani Śmierć. – Życie jest krótkie.
– Nic z tego, spływam!
Rzucił na stół 20 dolców, wstał, skierował się w stronę drzwi i już go nie było.
– I już go nie ma… – powiedziałem do Pani Śmierć.
– Nie, nie, jeszcze moment – oświadczyła.
Wtem rozległ się pisk opon hamującego wozu. I głośne plaśnięcie, jakby uderzenie ciała o metal. Zerwałem się od stolika i wybiegłem na zewnątrz. Na środku Hollywood Boulevard leżał nieruchomo Celinę. Gruba kobieta w wielkim czerwonym kapeluszu wyskoczyła zza kierownicy starego oldsa i darła się wniebogłosy. Celinę leżał zupełnie bez ruchu. Wiedziałem, że nie żyje.
Wróciłem do baru. Pani Śmierć nie było. Usiadłem przy stoliku. Moja szklanka wciąż stała nie tknięta. Szybko temu zaradziłem.
Po czym po prostu siedziałem. Najlepsi umierają staro, pomyślałem. I siedziałem dalej.
– Hej, Jenkins – usłyszałem jakiś głos – widzę, że zostałeś sam. Gdzie się podziali twoi znajomi?
To był ten Wytrzeszcz z sąsiedniego stolika. Wciąż tam tkwił.
– Co pijesz? – zapytałem.
– Rum z colą.
Przywołałem kelnera.
– 2 rumy z colą – powiedziałem. – Jeden dla mnie, a drugi…
– wskazałem Wytrzeszcza -…dla niego.
Kelner przyniósł 2 szklanki. Wytrzeszcz siedział ze swoją przy swoim stoliku, a ja ze swoją przy swoim.
Usłyszałem karetkę na sygnale. Człowiek nie słyszy jej tylko wtedy, gdy jedzie do niego.
Wypiłem drinka, poprosiłem o rachunek, zapłaciłem kartą kredytową, dodając 20% napiwku, po czym się wyniosłem.
28
Nazajutrz w biurze oparłem nogi o biurko i zapaliłem dobre cygaro. Byłem zadowolony z siebie. Rozwiązałem sprawę. Straciłem dwoje klientów, ale rozwiązałem sprawę. No, czekało mnie jeszcze trochę pracy. Musiałem odszukać Czerwonego Wróbla. I przyłapać Cindy Upek na gorącym uczynku. Miałem też na głowie Hala Groversa i tę jego kosmitkę, Jeannie Nitro. Przeskakiwałem w myślach z Cindy Upek na Jeannie Nitro. Całkiem przyjemne zajęcie. Na pewno lepsze' od sterczenia ze strzelbą na mokradłach i czekania na kaczki.
Zacząłem się zastanawiać, co jest niezbędne, żeby znaleźć rozwiązanie. Przede wszystkim wytrwałość, no i odrobina szczęścia. Jeśli ktoś jest dostatecznie wytrwały, szczęście wreszcie uśmiecha się do niego. Większość ludzi nie może się doczekać i daje za wygraną. Ale nie Belane. Ten się nigdy nie poddaje. Zuch. Spryciula. Może trochę leniwy. Ale w sumie łebski chłop.
Otworzyłem prawą górną szufladę, wyjąłem butelkę wódki i pociągnąłem haust. Za sukces. O bohaterach pisze się księgi, otaczają ich tłumy urodziwych dziewic…
Zadzwonił telefon.
– Tu Belane – powiedziałem.
– Jeszcze się spotkamy – oznajmił kobiecy głos. Dzwoniła Pani Śmierć.
– A nie mógłbym się jakoś z panią dogadać?
– Jeszcze nikomu się to nie udało, Belane.
– Więc niech to będzie pierwszy i ostatni raz.
– Nic z tego, Belane.
– Trudno. Nie mogłaby mi pani chociaż podać DZ?
– DZ?
– Daty zgonu.
– Na co ci to?
– Miałbym przynajmniej czas się przygotować, proszę pani.
– Każdy człowiek i tak powinien być przygotowany, Belane.
– Ale ludzie nie są; albo zapominają, albo starają się o tym nie myśleć, najczęściej z głupoty.
– To mnie nie obchodzi, Belane.
– A co panią obchodzi?
– Moja praca.
– To tak jak mnie, mnie też obchodzi moja praca.
– To ci się chwali, grubasie. Dzwonię tylko po to, żeby ci powiedzieć, że o tobie nie zapomniałam…
– Ach, ogromnie jestem pani wdzięczny, od razu poprawił mi się humor…
– Do zobaczenia, Belane.
Rozłączyła się.
Zawsze znajdzie się ktoś, kto zepsuje ci dzień, a czasem całe życie. Zgasiłem cygaro, włożyłem melonik, wyszedłem z biura, zamknąłem drzwi na klucz, wsiadłem do windy i zjechałem na dół. Na ulicy przez chwilę po prostu stałem i patrzyłem na przechodniów. Poczułem, że burczy mi w brzuchu, więc ruszyłem w stronę pobliskiego baru. Nazywał się ZAĆMIENIE. Wszedłem do środka i usiadłem na stołku. Musiałem się zastanowić. Miałem jeszcze kilka spraw do rozwiązania i nie wiedziałem, od czego zacząć. Zamówiłem whisky z cytryną i piwo na popitkę. Najchętniej walnąłbym się do wyra i kimał przez najbliższe 2 tygodnie. Zaczynałem mieć wszystkiego dość. Kiedyś w moim życiu przynajmniej coś się działo. Nie tak znowu wiele, ale zawsze. Nie będę was zanudzał szczegółami. 3 małżeństwa, 3 rozwody. Urodziłem się, a teraz szykowałem na śmierć. Nie miałem nic innego do roboty jak rozwiązywanie spraw, których nikt inny by nie tknął. Nie za te pieniądze, jakie brałem.
Facet na końcu baru co rusz na mnie zerkał. Czułem na sobie jego wzrok. Poza nim, mną i barmanem w knajpie nie było nikogo. Opróżniłem szklankę i skinąłem na barmana. Miał kudły na całej gębie.
– Jeszcze raz to samo, hę? – spytał.
– Tak – potwierdziłem. – Tylko mocniejsze.
– Za tą samą cenę? – spytał.
– Jeśli to możliwe.
– Co to niby ma znaczyć?
– Nie rozumiesz?
– Nie…
– No to się zastanów, jak mi będziesz przyrządzał drinka.
Odszedł.
Facet na końcu baru przechwycił moje spojrzenie i pomachał, wołając: