Выбрать главу

Rhyme zerknął na Sachs, która pochwyciła jego spojrzenie.

– Potrzebujemy pani pomocy – zwrócił się do Percey. – Musimy ustalić, jak umieścił bombę na pokładzie samolotu. Nie domyśla się pani, jak to się mogło stać?

– Nie – odparła Percey i spojrzała na Hale’a, który przecząco pokręcił głową.

– Czy przed startem samolotu nie widziała pani w pobliżu kogoś nieznajomego?

– Wczoraj wieczorem źle się poczułam – odparła Percey. – Nawet nie pojechałam na lotnisko.

– Ja byłem na północy, na rybach – rzekł Hale. – Miałem wolne. Późno wróciłem do domu.

– Gdzie dokładnie znajdował się samolot przed startem?

– W naszym hangarze. Wyposażaliśmy go do nowego czarteru. Trzeba było wyjąć fotele, zainstalować specjalne półki z gniazdami wysokiej mocy – do urządzeń chłodzących. Wie pan, jakiego rodzaju ładunek przewoziliśmy?

– Organy – rzekł Rhyme. – Ludzkie narządy. Dzielicie hangar z jakąś inną firmą?

– Nie, należy tylko do nas. No, właściwie to go wynajmujemy.

– Łatwo się dostać do środka? – spytał Sellitto.

– Zwykle jest zamknięty, jeśli nie ma nikogo, ale przez ostatnie kilka dni ekipa pracowała przy learze dwadzieścia cztery godziny na dobę.

– Dobrze ich znacie? – zapytał Sellitto.

– Są dla nas jak rodzina – obruszył się Hale.

Sellitto spojrzał wymownie na Banksa. Rhyme sądził, że zdaniem detektywa członkowie rodziny są zawsze pierwszymi podejrzanymi w sprawach morderstw.

– W każdym razie sprawdzimy wszystkich, jeśli nie ma pani nic przeciwko temu.

– Sally Anne kieruje naszym biurem, proszę zwrócić się do niej po listę nazwisk.

– Trzeba będzie zaplombować hangar – powiedział Rhyme. – I nie wolno nikogo tam wpuszczać.

Percey pokręciła głową.

– Nie możemy…

– Zaplombować – powtórzył. – I nikt, ale to nikt nie może wejść do środka.

– Ale…

– Musimy – uciął krótko Rhyme.

– Będziemy mieli przestój. – Percey spojrzała na Hale’a. – „Foxtrot Bravo”?

Brit wzruszył ramionami.

– Ron mówił, że to potrwa co najmniej cały dzień.

Percey westchnęła.

– Tylko learjet, którym leciał Ed, był przystosowany do przewozu tego ładunku. Jutro wieczorem mamy w rozkładzie następny lot. Trzeba będzie pracować non stop, żeby przygotować inny samolot. Nie możemy zamknąć hangaru.

– Przykro mi – rzekł Rhyme. – Ale nie ma innego wyjścia.

Percey posłała mu zaskoczone spojrzenie.

– A kim pan jest, żeby mi mówić, co mam robić?

– Kimś, kto stara się ocalić pani życie – odparował Rhyme.

– Nie mogę ryzykować utraty tego kontraktu.

– Zaraz, zaraz, droga pani – wtrącił się Dellray. – Pani nie rozumie, kim jest morderca…

– Zabił mojego męża – odparła lodowatym głosem. – Doskonale rozumiem. Ale nikt mnie nie zmusi, żebym straciła pracę.

Sachs położyła dłonie na biodrach.

– Chwileczkę. Jeśli ktokolwiek potrafi uratować pani skórę, to na pewno Lincoln Rhyme. Nie można się upierać bez sensu.

Rhyme uznał, że musi przerwać kłótnię. Zapytał spokojnie:

– Da nam pani godzinę na przeszukanie hangaru?

– Godzinę? – Percey zaczęła się zastanawiać.

Sachs wybuchnęła śmiechem i obróciła zdumione oczy na szefa.

– Przeszukać hangar w godzinę? Daj spokój, Rhyme. – Jej twarz mówiła: Ja cię bronię, a ty wyjeżdżasz mi z czymś takim? Czyją trzymasz stronę?

Niektórzy wysyłali na miejsce zbrodni cały zespół ludzi. Rhyme jednak upierał się, żeby Amelia Sachs pracowała sama, tak jak kiedyś on. Jedna osoba potrafiła się skoncentrować w stopniu nieosiągalnym dla kogoś pracującego w towarzystwie innych. Godzina wydawała się niezwykle krótkim czasem, jak na tak duży teren i jednego człowieka. Rhyme doskonale zdawał sobie z tego sprawę, ale nie odpowiedział na niemy wyrzut Amelii. Nie spuszczał oczu z Percey.

– Godzina? – powtórzyła. – No, dobrze. Jakoś to przeżyję.

– Rhyme – zaprotestowała Sachs. – Muszę mieć więcej czasu.

– Przecież jesteś najlepsza, Amelio – oświadczył z uśmiechem. Co oznaczało, że decyzja już zapadła.

– Kto z lotniska może nam pomóc? – zwrócił się Rhyme do Percey.

– Ron Talbot. Jest wspólnikiem w firmie i szefem technicznym.

Sachs zapisała nazwisko w notesie.

– Mam już iść? – zapytała.

– Nie – odrzekł Rhyme. – Zaczekaj, aż będziemy mieli bombę z Chicago. Będę potrzebował twojej pomocy przy analizie.

– Mam tylko godzinę – powiedziała poirytowana. – Zapomniałeś?

– Musisz zaczekać – mruknął. Potem zapytał Freda Dellraya: – Co z bezpiecznym domem?

– Według życzenia. Spodoba się pani – powiedział agent do Percey. – Na Manhattanie. Dolary z pani podatków nie idą na marne. Pilnujemy za nie świadków w najbardziej ekskluzywnych apartamentach. Trzeba będzie tylko wziąć kogoś z miejskiej. Kogoś, kto zna Trumniarza i wie, do czego jest zdolny.

Wtedy Jerry Banks uniósł głowę, zastanawiając się, dlaczego wszyscy na niego patrzą.

– Co? – zapytał. – Co? – Na próżno usiłował przygładzić niesforny kosmyk.

Stephen Kall, który mówił jak żołnierz i strzelał z broni wojskowej, w rzeczywistości nigdy nie służył w armii.

Mimo to powiedział do Sheili Horowitz:

– Jestem dumny z tradycji wojskowych w mojej rodzinie. Naprawdę.

– Niektórzy uważają…

– Nie – przerwał jej. – Niektórzy nie szanują za to człowieka. Ale to ich sprawa.

– Ich sprawa – powtórzyła jak echo Sheila.

– Ładnie tu. – Rozejrzał się po dziurze, którą wypełniały tanie meble z przeceny.

– Dziękuję ci, przyjacielu. Hm, chciałbyś się jakby czegoś napić? Oj, znowu to powiedziałam. Mama zawsze mi dokucza. Oglądam za dużo telewizji. Jakby, jakby, jakby. Wstyd.

O czym ona, do cholery, mówi?

– Sama tu mieszkasz? – zapytał z uprzejmą ciekawością.

– Tak, z trójką tych wariatów. Nie wiem, gdzie się schowały. Słodkie urwisy. – Sheila nerwowo skubała brzeg kamizelki. A ponieważ wcześniej nie odpowiedział, ponowiła pytanie: – No więc? Chcesz coś do picia?

– Jasne.

Zobaczył okrytą czapą kurzu butelkę wina, która stała na lodówce. Na specjalną okazję. Czy to dziś?

Chyba jednak nie. Sheila wyciągnęła dietetycznego peppera.

Podszedł do okna i wyjrzał na ulicę. Tu glin nie było. I dwa kroki do stacji metra. Mieszkanie znajdowało się na drugim piętrze, a kraty w oknach z tyłu budynku były otwarte, więc w razie potrzeby mógł zejść schodami przeciwpożarowymi i zniknąć w tłumie, który niezależnie od pory dnia przelewał się przez Lexington Avenue…

Sheila miała telefon i komputer. Świetnie.

Rzucił okiem na wiszący na ścianie kalendarz – obrazki z aniołami. Gdzieniegdzie kilka notatek, ale na weekend nie było żadnych zapisków.

– Słuchaj, Sheila, czy… – Urwał, pokręcił głową i zamilkł.

– Co?

– No, właściwie… Wiem, że to trochę głupie. Tak nagle i w ogóle. Zastanawiam się, czy masz jakieś plany na kilka najbliższych dni.

Odrzekła ostrożnie:

– Hm, miałam odwiedzić mamę.

Rozczarowany Stephen zmarszczył czoło.

– Niedobrze. Widzisz, mam taki domek w Cape May…

– Na wybrzeżu Jersey!

– Zgadza się. I jadę tam…

– Jak już odbierzesz Kumpla?

Kto to, kurwa, jest Kumpel?

Aha, kot.

– Tak. Gdybyś nie miała nic specjalnego do roboty, może miałabyś ochotę tam pojechać.