Выбрать главу

Żołnierzu, czy potrafisz sprostać temu wyzwaniu?

Melduję, że żyję dla wyzwań.

Przed domem stał tylko jeden wóz policyjny. Tak jak się spodziewał.

W porządku, znamy już strefę rażenia przed domem, w środku jeszcze nie…

Rozejrzał się po ulicy i ruszył dalej, czując, jak swędzą go wyszorowane dłonie. Plecak ważył blisko sześćdziesiąt funtów, ale Stephen prawie tego nie czuł. Jego ciało składało się przede wszystkim z mięśni.

Idąc, wyobraził sobie, że jest stąd. Anonimowy przechodzień. Nie myślał o sobie jako o Stephenie ani panu Kallu, ani Toddzie Johnsonie czy Stanie Bledsoe, ani o nikim noszącym jedno z kilkudziesięciu przybranych nazwisk, jakich używał w ciągu ostatnich dziesięciu lat. Prawdziwe nazwisko było jak zapomniany przyrząd gimnastyczny, rdzewiejący gdzieś na podwórku, który wprawdzie istniał, ale go się nie zauważało.

Skręcił gwałtownie do budynku znajdującego się naprzeciw domu Żony. Pchnął drzwi wejściowe i ze środka wyjrzał na zewnątrz, wpatrując się w duże okna frontowe, częściowo zasłonięte kwitnącymi gałęziami derenia. Nałożył specjalne żółte okulary strzeleckie i oślepiający blask odbity od szyby zniknął. Zobaczył poruszające się wewnątrz postacie. Jeden… nie, dwóch gliniarzy. Człowiek stojący plecami do okna. Może Przyjaciel, ostatni świadek, którego miał zabić. I… tak! Żona też tu była. Niska. Pospolita. Chłopięca. Ubrana w białą bluzkę. Dobry cel.

Odeszła w głąb domu.

Stephen pochylił się i rozpiął plecak.

Rozdział czwarty

Przeniesiono go na wózek Storm Arrow w pozycji siedzącej.

Potem Rhyme przejął kierowanie wózkiem, ściskając w ustach plastikową słomkę pneumatycznego sterowania. Wjechał do małej windy – za jej drzwiami znajdował się kiedyś zwykły schowek – i po chwili znalazł się na parterze.

W roku 1890, kiedy zbudowano dom, pomieszczenie, w którym znalazł się teraz Lincoln Rhyme, było salonikiem przylegającym do jadalni. Gipsowo-drewniana konstrukcja, sufitowa sztukateria zdobna w burbońskie lilie, łukowo sklepione wnęki i solidne dębowe deski podłogi trzymały się razem niczym zespawana stal. Jednak architekt byłby przerażony, gdyby zobaczył, że Rhyme kazał zburzyć ścianę rozdzielającą pokoje, a w pozostałych ścianach wybić wielkie dziury, by przeprowadzić dodatkowe przewody elektryczne. Połączone pokoje stanowiły teraz zabałaganioną przestrzeń, w której nie było szkła od Tiffany’ego ani nastrojowych pejzaży George’a Innessa, ale dzieła nieco innej sztuki: probówki do oznaczania gęstości, komputery, mikroskopy optyczne, mikroskopy sprzężone, chromatograf gazowy ze spektrometrem masowym, źródło zmiennego światła PoliLight, ramki dymne do wywoływania odcisków linii papilarnych. Na widocznym miejscu w kącie stał bardzo drogi elektronowy mikroskop skaningowy, połączony z urządzeniem rozpraszającym promienie rentgenowskie. Oczywiście były tu także pospolite narzędzia laboratoryjne wykorzystywane w kryminalistyce: gogle, lateksowe rękawice odporne na działanie środków żrących, zlewki, śrubokręty i kleszcze, łyżeczki do badań zwłok, szczypce, skalpele, zaciski do języka, tampony bawełniane, słoiczki, plastikowe torebki, tace do badań, sondy. Kilkanaście par chińskich pałeczek (Rhyme kazał asystentom brać dowody rzeczowe pałeczkami, tak jak chińszczyznę u Ming Wa). Rhyme podjechał lśniącym czerwonym wózkiem do stołu. Thom umieścił na jego głowie mikrofon i włączył komputer.

Chwilę potem w drzwiach stanęli Sellitto i Banks, a za nimi pojawił się przybyły przed chwilą człowiek. Był wysoki i długonogi, o skórze ciemnej jak mahoń. Miał na sobie zielony garnitur i wściekle żółtą koszulę.

– Witaj, Fred.

– Cześć, Lincoln.

– Hej. – Wchodząc do pokoju, Sachs skinęła Fredowi Dellrayowi głową. Wybaczyła mu już, że nie tak dawno ją aresztował – mała sprzeczka między policją a federalnymi – i teraz tę wysoką, piękną policjantkę i wysokiego agenta-dziwaka łączyła nić zagadkowej sympatii. Rhyme doszedł do przekonania, że oboje są gliniarzami od ludzi (on sam uważał się za gliniarza od dowodów). Dellray nie dowierzał badaniom kryminalistycznym, podobnie jak Rhyme nie dowierzał zeznaniom świadków. Natomiast była policjantka ze służby patrolowej, Sachs – cóż, Rhyme nie mógł zmienić jej naturalnych skłonności, ale postanowił zmusić ją, by odłożyła swój talent na półkę i została najlepszym specem kryminalistycznym w Nowym Jorku, a może w całym kraju. Mogła z łatwością osiągnąć ten cel, nawet jeśli sama nie zdawała sobie z tego sprawy.

Dellray przemierzył długim krokiem pokój, zatrzymał się pod oknem i skrzyżował kościste ramiona. Nikt – nie wyłączając Rhyme’a – nie potrafił rozgryźć agenta. Mieszkał sam w małym mieszkaniu na Brooklynie, uwielbiał literaturę piękną i filozofię, a jeszcze bardziej lubił grać w bilard w obskurnych barach. Freda Dellraya, kiedyś najjaśniej błyszczącą gwiazdę wśród tajniaków FBI, jeszcze od czasu do czasu określano dawnym przezwiskiem „Kameleon” – nadanym mu w uznaniu niesamowitych zdolności przeistaczania się w osobę, którą miał udawać podczas misji. Miał na koncie ponad tysiąc aresztowań. Zbyt długo jednak działał jako tajny agent i „przesilił się”, jak mówiono w żargonie federalnych. W każdej chwili groziła mu śmierć, gdyby rozpoznał go jakiś dealer narkotyków czy boss mafii. Bardzo niechętnie zgodził się więc przejść do pracy administracyjnej i został szefem innych agentów i tajnych informatorów.

– Chłopcy powiedzieli, że macie coś nowego o Trumniarzu – mruknął Dellray, z akcentem nie tyle murzyńskim, ile… Dellrayowskim. Język, jakim się posługiwał, był w dużej mierze, podobnie jak jego życie, efektem improwizacji.

– Jakieś wieści o Tonym? – spytał Rhyme.

– O moim chłopaku, co zaginął? – rzekł Dellray, krzywiąc gniewnie twarz. – Ani słowa.

Tony Panelli, agent, który kilka dni temu zniknął sprzed budynku FBI, zostawił żonę, szarego forda z włączonym silnikiem i trochę ziaren tajemniczego piasku – gładkich asteroid, które miały udzielić odpowiedzi, lecz dotychczas zawzięcie milczały.

– Kiedy będziemy mieli Trumniarza – powiedział Rhyme – wrócimy do tego z Amelią. Na całego, obiecuję.

Dellray ze złością prztyknął w papierosa zatkniętego za uchem.

– Trumniarz… cholera jasna. Lepiej tym razem dobierzcie mu się do dupy. Cholera.

– A co z wczorajszym zamachem? – odezwała się Sachs. – Mamy jakieś szczegóły?

Sellitto poszperał w pliku faksów i własnych odręcznych notatek. Po chwili uniósł głowę.

– Ed Carney wystartował z lotniska Mamaroneck wczoraj około dziewiętnastej piętnaście. Firma – Hudson Air – zajmuje się czarterem. Przewożą ładunki, zorganizowane grupy pasażerów i tak dalej. Samoloty mają w leasingu. Właśnie podpisali nowy kontrakt na przewóz organów do przeszczepów na linii Środkowy Zachód-Wschodnie Wybrzeże. W dzisiejszych czasach w transporcie tego rodzaju jest spora konkurencja.

– Krwiożercza – rzekł Banks i tylko on skwitował własny dowcip uśmiechem.

– Klientem Hudson Air była firma Amer-Med z siedzibą w Somers – ciągnął Sellitto. – Obsługuje sieć klinik komercyjnych. Carney miał bardzo napięty rozkład lotów. Najpierw leciał do Chicago, potem do Saint Louis, Memphis, Lexington i Cleveland, przystanek w Erie w Pensylwanii i rano powrót do domu.

– Mieli pasażerów? – spytał Rhyme.

– Całych nie – odparł Sellitto. – Nie, tylko ładunek organów. Wcześniej wszystko przebiegało zgodnie z planem. Potem, po dziesięciu minutach krążenia nad O’Hare, wybuchła bomba. Rozerwała samolot na strzępy. Zginął Carney i drugi pilot. Na ziemi zostały ranne cztery osoby. Nawiasem mówiąc, żona Carneya zamierzała lecieć razem z nim, ale zachorowała i musiała zrezygnować.