Выбрать главу

Już miała wyłączyć telefon, gdy głośno zadzwonił.

Wzdrygnęła się – nie na dźwięk przeszywającego ćwierkania, ale na myśl, że Trumniarz jakoś znalazł jej numer i chce się upewnić, że ona też jest w domu. Przemknęła jej przez głowę myśl, że mógł podłożyć w telefonie bombę.

Niech cię szlag, Rhyme, widzisz, w jaki kłębek nerwów się zmieniłam!

Nie odbieraj, powiedziała do siebie.

Ale instynkt jej podpowiadał, żeby odebrała. Wprawdzie kryminalistycy tłumią intuicję, ale gliniarze z patroli – z ulicy – zawsze słuchają wewnętrznego głosu. Wyciągnęła antenę telefonu.

– Tak?

– Dzięki Bogu… – Zmroziła ją drgająca w głosie Lincolna Rhyme’a panika.

– Rhyme, co się…

– Posłuchaj mnie uważnie. Jesteś sama?

– Tak, o co chodzi?

– Jodie to Trumniarz.

– Co?

– Stephen Kall był przynętą, miał odwrócić naszą uwagę. Jodie go zabił. To jego zwłoki znaleziono w parku. Gdzie Percey?

– W swoim pokoju. Jak…

– Nie ma czasu. Jodie właśnie do niej idzie. Jeżeli strażnicy jeszcze żyją, powiedz im, żeby zajęli stanowiska obronne w którymś pokoju. Dellray wysłał do was brygadę specjalną, ale przyjadą dopiero za jakieś dwadzieścia minut.

– Przecież tu jest ośmiu strażników. Nie mógł wszystkich…

– Sachs – powiedział ostro – pamiętaj, kto to jest. Ruszaj! Odezwij się, kiedy będziecie bezpieczni.

Bell! – pomyślała, przypominając sobie jego nieruchomą sylwetkę, spuszczoną głowę.

Skoczyła do drzwi, otworzyła je na oścież, ściskając broń w ręku. Salon i korytarz ziały ciemną pustką. Do pokoi sączyło się tylko przez okna blade światło poranka. Nasłuchiwała. Szuranie. Szczęk metalu. Ale skąd dobiegały te dźwięki?

Skręciła do pokoju Bella, idąc jak najciszej.

Ktoś rzucił się na nią, zanim zdążyła przestąpić próg.

Kucnęła, kierując glocka w stronę napastnika. Wydał gardłowy pomruk i wytrącił jej pistolet z ręki. Instynktownie pchnęła go, przygniatając plecami do ściany.

Sięgnęła po sprężynowiec.

– Czekaj, o co… – sapnął Roland Bell.

Sachs puściła jego koszulę.

– To ty!

– Mało się nie zes… ze strachu.

– Nic ci nie jest?

– Drzemałem jakąś minutkę. Co się dzieje?

– Jodie to Trumniarz. Właśnie dzwonił Rhyme.

– Co? Jak to?

– Nie wiem. – Rozejrzała się, drżąc w panice. – Gdzie strażnicy?

Korytarz był pusty.

Wtedy Sachs rozpoznała zagadkowy zapach. Krew! Woń rozgrzanej miedzi. Wiedziała już, że strażnicy nie żyją. Podniosła z podłogi swoją broń. Zmarszczyła brwi, przyglądając się kolbie. Miejsce, gdzie powinien być magazynek, było puste.

– Nie!

– Co jest? – spytał Bell.

– Nie ma magazynka. – Pomacała pas. Nie miała też dwóch zapasowych magazynków.

Bell wyciągnął swoją broń – glocka i browninga. Oba pistolety nie miały magazynków. Komory też były puste.

– W samochodzie! – wyjąkała. – Założę się, że zrobił to w samochodzie. Siedział między nami. Przez cały czas się wiercił i nas trącał.

– W salonie widziałem skrzynię z bronią – rzekł Bell. – Powinno w niej być kilka strzelb myśliwskich.

Przypomniała sobie.

– Tam – wskazała.

Dostrzegli skrzynię w bladym świetle poranka. Bell rozejrzał się, po czym przypadł do kufra, a Sachs pobiegła do pokoju Percey i zajrzała do środka. Kobieta spokojnie spała w łóżku.

Sachs wycofała się na korytarz, otworzyła nóż i kucnęła, mrużąc oczy. W chwilę później wrócił Bell.

– Włamał się do środka. Zniknęły wszystkie strzelby. Nie ma też amunicji do broni krótkiej.

– Bierzemy Percey i wiejemy.

Usłyszeli dobiegający z niedaleka odgłos kroków. Szczęk odbezpieczanego zamka.

Chwyciła Bella za kołnierz i pociągnęła na podłogę.

Huk wystrzału był ogłuszający. Kula śmignęła tuż nad ich głowami. Sachs poczuła woń palonych włosów – własnych. Jodie musiał zgromadzić spory arsenał – miał pewnie broń wszystkich strażników – ale strzelił ze strzelby myśliwskiej.

Biegiem rzucili się do pokoju Percey. Drzwi otworzyły się dokładnie w momencie, gdy ich dopadli, a na progu stanęła Percey, mówiąc:

– Boże, co się…

Roland Bell wepchnął ją z powrotem do pokoju, przygniatając całym ciałem do podłogi. Sachs wpadła na nich. Zatrzasnęła drzwi, przekręciła klucz i podbiegła do okna, otwierając je na oścież.

– Już, już, już…

Bell poderwał z podłogi ogłuszoną Percey Clay i zaniósł w kierunku okna. Kilka grubych pocisków na jelenie rozpruło drzwi wokół zamka.

Żadne z nich nie popatrzyło, czy Trumniarzowi udało się sforsować drzwi. Wygramolili się przez okno w blask świtu i ruszyli po okrytej rosą trawie.

Rozdział trzydziesty ósmy

45 godzin – godzina czterdziesta czwarta

Sachs przystanęła obok jeziorka. Ponad szarą, nieruchomą powierzchnią wody unosiły się widmowe strzępy mgły o różowym i czerwonym zabarwieniu.

– Chodźcie – krzyknęła do Bella i Percey. – Dojdziemy do tych drzew.

Wskazała znajdującą się najbliżej naturalną osłonę – szeroki pas drzewa po drugiej stronie jeziorka. Dzieliło ich od niego ponad sto jardów, ale bliżej nie było żadnego schronienia.

Sachs spojrzała przez ramię na dom. Jodiego ani śladu. Kucnęła nad zwłokami jednego ze strażników. Oczywiście mieli puste kabury i opróżnione kieszenie na zapasowe magazynki. Wiedziała, że Jodie zabrał broń, ale miała nadzieję, że o jednym nie pomyślał.

Jest przecież tylko człowiekiem, Rhyme…

Przeszukując ostygłe ciało, znalazła to, czego szukała. Podciągnęła nogawkę spodni strażnika i z kabury nad kostką wydobyła jego zapasową broń. Idiotyczny gnat. Mały, pięciostrzałowy kolt z dwucalową lufą.

Znów zerknęła na dom dokładnie w chwili, gdy w oknie ukazała się twarz Jodiego. Unosił strzelbę myśliwską. Sachs obróciła się, oddając pojedynczy strzał. Pocisk rozbił szybę kilka cali od twarzy mordercy. Jodie cofnął się w głąb pokoju.

Sachs ruszyła sprintem za Bellem i Percey, którzy biegiem okrążali jeziorko, przemykając zygzakiem po pokrytej rosą trawie.

Oddalili się prawie sto jardów od domu, kiedy padł pierwszy strzał. Huk odbił się echem od drzew, a pocisk wyrwał kawałek ziemi tuż obok nogi Percey.

– Kryć się! – zawołała Sachs. – Tutaj. – Wskazała płytkie obniżenie terenu.

Zanim rozległ się drugi strzał, padli na ziemię. Gdyby Bell stał, kula trafiłaby go dokładnie między łopatki.

Od najbliższej kępy drzew, która dałaby im schronienie, wciąż dzieliło ich około pięćdziesięciu stóp. Jednak próba pokonania tej odległości równała się samobójstwu. Jodie miał tak samo doskonałe oko jak Stephen Kall. Sachs uniosła na chwilę głowę.

Nic nie zobaczyła, ale usłyszała eksplozję. Ułamek sekundy później pocisk świsnął w powietrzu tuż obok niej. Poczuła to samo przenikające do szpiku kości przerażenie, co wtedy na lotnisku. Wtuliła w chłodną trawę twarz, mokrą od rosy i potu. Zaczęły drżeć jej ręce.

Bell wyjrzał i zaraz opuścił głowę.

Następny strzał. Kawał ziemi wyrwany parę cali od twarzy detektywa.

– Chyba go widziałem – rzekł Bell. – W krzakach, na prawo od domu. Na wzgórzu.

Sachs trzy razy szybko zaczerpnęła powietrza. Potem przeturlała się pięć stóp w prawo, wystawiła na moment głowę i szybko schowała.

Jodie tym razem nie strzelił, więc miała okazję lepiej się przyjrzeć. Bell miał rację: morderca był na zboczu wzgórza i mierzył do nich ze strzelby na jelenie, zaopatrzonej w celownik optyczny; zobaczyła słaby błysk lunety. Jednak z tego miejsca nie mógł ich trafić, jeśliby pozostali rozciągnięci na dnie zagłębienia w ziemi. Musiał tylko wejść wyżej. Ze szczytu wzniesienia mógłby strzelać wprost do niecki, w której się ukryli – idealnej strefy rażenia.