Выбрать главу

Minęło pięć minut bez jednego strzału. Pewnie Jodie wspina się na wzgórze – ostrożnie, bo wiedział, że Sachs ma broń i przekonał się o jej umiejętnościach strzeleckich. Zdołają przeczekać? Kiedy zjawi się helikopter oddziału specjalnego?

Sachs zacisnęła oczy, wdychając zapach ziemi i trawy.

Pomyślała o Lincolnie Rhymie.

Znasz go lepiej niż ktokolwiek inny, Sachs…

Nigdy nie poznasz sprawcy, jeśli nie przejdziesz drogi, którą on szedł, dopóki po nim nie posprzątasz…

Ależ Rhyme, pomyślała, przecież to nie Stephen Kall. Jodie nie jest mordercą, którego znam. Nie byłam w miejscach jego zbrodni. To nie do jego umysłu zaglądałam…

Szukała wzrokiem jakiejś niżej położonej drogi, którą bezpiecznie mogliby się dostać między drzewa, ale nic nie znalazła. Gdyby ruszyli się o pięć stóp w którąkolwiek stronę, Jodie miałby sposobność do oddania celnego strzału.

Zresztą gdy tylko dotrze na szczyt wzniesienia, będzie ich miał jak na dłoni.

Coś jej nagle przyszło do głowy. Że miejsca zbrodni, które zabezpieczała, były w istocie miejscami zbrodni, które popełnił Trumniarz. Rzecz jasna to nie on zastrzelił Brita Hale’a ani nie podłożył bomby, która rozsadziła samolot Eda Carneya, ani nie zadźgał Johna Innelmana w piwnicy biurowca. Lecz to Jodie był sprawcą.

Wejdź w jego umysł, Sachs – usłyszała w głowie głos Lincolna Rhyme’a.

Jego najniebezpieczniejszą… moją najniebezpieczniejszą bronią jest podstęp.

– Słuchajcie – zawołała, odwracając się. – Cofnijcie się tutaj. – Pokazała płytki wąwóz.

Bell posłał jej wściekłe spojrzenie. Zobaczyła, że on też chce za wszelką cenę dostać Trumniarza. Lecz z wyrazu jej oczu odczytał, że morderca ma być jej i tylko jej zdobyczą. Bez dyskusji. Dostała tę szansę od Rhyme’a i nic na świecie nie było w stanie jej powstrzymać.

Detektyw z powagą skinął głową i pociągnął Percey do ledwie widocznej bruzdy w ziemi.

Sachs sprawdziła rewolwer. Zostały cztery pociski.

Mnóstwo.

O wiele więcej niż potrzeba…

Jeżeli mam rację.

A mam? – zastanawiała się z twarzą wciśniętą w pachnącą i mokrą ziemię. Uznała, że tak – ma rację. Frontalny atak nie był w stylu Trumniarza.

Podstęp…

Właśnie tym go poczęstuję.

– Nie podnoście się. Cokolwiek się stanie, nie podnoście się z ziemi. – Stanęła na czworakach, wyglądając na zewnątrz niecki. Oddychała powoli, przygotowując się.

– Amelio, to strzał ze stu jardów – szepnął Bell. – Nie przeceniasz się?

Zignorowała jego uwagę.

– Amelio – powiedziała Percey. Przez chwilę patrzyła jej w oczy. Obie kobiety uśmiechnęły się do siebie.

– Głowa w dół – rozkazała Sachs, a Percey posłusznie wtuliła się w trawę.

Amelia Sachs wstała.

Nie kucała, nie zwróciła się bokiem, by wystawić na strzał mniejszą powierzchnię ciała. Przyjęła klasyczną pozycję strzelecką, trzymając oburącz maleńki rewolwer. Zwrócona twarzą w stronę domu, jeziora, przyczajonej na zboczu wzniesienia postaci, która kierowała wprost na nią celownik optyczny. Broń wydawała się jej lekka jak szklaneczka ze szkocką.

Wzięła na cel blask odbity od lunety, odległej o długość boiska do piłki nożnej.

Na twarzy czuła pot i mgłę.

Oddychaj, oddychaj…

Nie spiesz się.

Czekaj…

Dreszcz przebiegł jej po plecach, zadrżały ramiona i ręce. Nie pozwoliła ogarnąć się panice.

Oddychaj…

Nasłuchuj, nasłuchuj.

Oddychaj…

Teraz!

Odwróciła się, padając na kolana w momencie, gdy w odległości pięćdziesięciu stóp za nią wypaliła strzelba wystająca spomiędzy drzew. Kula świsnęła tuż nad jej głową.

Sachs znalazła się oko w oko z zaskoczonym Jodiem, który wciąż trzymał strzelbę przy policzku. Zorientował się, że nie udało mu się jej wykiwać. Że rozgryzła jego taktykę. Wcześniej strzelił kilka razy znad jeziora, a potem przywlókł na wzniesienie ciało jednego ze strażników i zostawił przy nim strzelbę, by odbijające się od niej światło zatrzymało ich w ukryciu, a sam pobiegł drogą i zaszedł ich od tyłu.

Podstęp…

Przez chwilę żadne z nich się nie poruszyło.

Powietrze było zupełnie nieruchome. Ani śladu przepływającej mgły, żadnego szumu drzew ani traw.

Sachs uniosła oburącz broń, a na jej twarz wypełzł lekki uśmiech.

Jodie gorączkowo wyrzucił łuskę z komory i załadował nowy pocisk. Kiedy unosił strzelbę, Sachs strzeliła. Dwa razy.

Obydwa strzały trafiły w cel. Zobaczyła, jak leci do tyłu, a strzelba frunie w górę jak batuta kapelmistrza.

– Zostań z nią, Bell! – zawołała Sachs i rzuciła się w stronę Jodiego.

Leżał na wznak w trawie.

Jedna kula zgruchotała mu lewy bark. Druga trafiła w celownik optyczny, wbijając mu w oko metal i szkło. Miał zakrwawioną całą twarz.

Odwiodła kurek i z palcem na spuście przycisnęła lufę do jego skroni. Obszukała Jodiego. W jego kieszeni znalazła glocka i długi nóż z nakładką ze spieków. Innej broni nie miał.

– Czysty – zawołała.

Gdy wstawała, zdejmując z pasa kajdanki, Trumniarz kaszlnął i splunął, po czym otarł krew ze zdrowego oka. Uniósł głowę i zobaczył Percey Clay, która podnosiła się z trawy ze wzrokiem utkwionym w napastniku.

Jodie zdawał się drżeć pod jej spojrzeniem. Jeszcze raz kaszlnął, a potem głośno jęknął. Sachs wzdrygnęła się, gdy pchnął ją nieuszkodzonym ramieniem. Był ranny – może śmiertelnie – i słaby. Dziwaczny gest, jak gdyby odpychał natrętnego pekińczyka.

Odsunęła się, z rewolwerem wycelowanym w jego pierś.

Amelia Sachs nie interesowała już Trumniarza. Nie zwracał też uwagi na rany ani potworny ból. Miał w głowie tylko jedno. Nadludzkim wysiłkiem obrócił się na brzuch i drapiąc ziemię i jęcząc, zaczął pełznąć w stronę Percey Clay, kobiety, którą miał zabić. Za której śmierć wziął pieniądze.

Bell stanął obok Sachs. Podała mu glocka i oboje trzymali Trumniarza na muszce. Mogli go z łatwością zatrzymać lub zabić. Jednak stali jak wrośnięci w ziemię, przyglądając się żałosnym ruchom człowieka, którego do tego stopnia opętała obsesja wypełnienia misji, iż zdawał się nie dostrzegać, że ma zmasakrowane twarz i ramię.

Pokonał jeszcze kilka stóp. Chwycił ostry kamień wielkości grejpfruta i dalej sunął w kierunku swej ofiary. Jego twarz zlaną krwią zmieszaną z potem wykrzywiał konwulsyjny grymas. Nawet Percey, która miała najwięcej powodów, by nienawidzić tego człowieka i mogła wyrwać Sachs colta z ręki, żeby zakończyć życie mordercy – nawet ona jak zahipnotyzowana obserwowała jego beznadziejne wysiłki, by dopełnić rozpoczętego dzieła.

– Dość – powiedziała w końcu Sachs. Pochyliła się i wyjęła mu kamień z ręki.

– Nie – wycharczał. – Nie…

Skuła go.

Tańczący Trumniarz wydał przerażający jęk – może z bólu, ale prawdopodobnie z poczucia ostatecznej klęski – po czym jego głowa opadła na ziemię.

Leżał nieruchomo. Stali nad nim we trójkę, patrząc, jak krew wsiąka w trawę i niewinne krokusy. Niedługo potem rozdzierający serce ptasi krzyk zagłuszył warkot nadlatującego znad drzew helikoptera. Sachs zobaczyła, że Percey Clay w jednej chwili straciła zainteresowanie człowiekiem, który dostarczył jej tylu cierpień, a całą uwagę skupiła na niezgrabnym śmigłowcu, kiedy powoli opuszczał się w porannej mgle, by miękko siąść na trawie.