Выбрать главу

– Do mnie?

– Póki żyję, nie sprzedamy więcej ziemi Alvarów – mówił Pico z zawziętością w głosie. – Przez wiele pokoleń Alvarowie zgromadzili dużo mebli, dzieł sztuki, książek, strojów, narzędzi… Rozstawanie się z rodzinnymi pamiątkami jest dla nas bolesne, ale musimy wpłacić pieniądze i przyszedł czas na sprzedanie tego, co się da. Słyszałem, że twój wujek Tytus kupuje takie rzeczy i płaci przyzwoicie.

– Jeszcze jak kupuje! – wykrzyknął Pete. – Im starsze rzeczy, tym lepiej.

– Myślę, że wujek Tytus będzie zachwycony – powiedział Jupiter. – Chodźmy.

Jupiter był sierotą i mieszkał ze swym wujkiem Tytusem i ciocią Matyldą na przedmieściu Rocky Beach. Naprzeciw ich małego domu znajdowała się rodzinna firma – skład złomu Jonesa. Wszyscy, jak długie i szerokie wybrzeże południowej Kalifornii, znali tę nadzwyczajną rupieciarnię. Znajdowały się tam nie tylko zwykłe używane rzeczy, jak stare rury i dźwigary stalowe, tanie meble i przyrządy, ale również prawdziwe skarby, które wujek Tytus kolekcjonował: stare marmurowe urządzenia łazienek, kraty z kutego żelaza, rzeźbione drewniane płyty na boazerie.

Codzienną pracę w składzie wujek Tytus pozostawiał cioci Matyldzie. Sam był bardziej zainteresowany skupywaniem przedmiotów, które później sprzedawali. Brał udział we wszystkich wyprzedażach i licytacjach. Nic nie sprawiało mu większej radości, niż okazyjny zakup jakiegoś starego dobytku rodzinnego. Jak przewidzieli Jupe i Pete, oferta Alvarów go zachwyciła.

– Na co czekamy? – zapytał z błyszczącymi oczami.

Parę minut później ciężarówka Jonesów jechała na północ, zostawiając za sobą Ocean Spokojny i zmierzając ku nadbrzeżnym górom i ranczu Alvarów. Za kierownicą siedział Hans, jeden z dwu Bawarczyków pracujących w składzie, obok Tytus i Diego. Jupiter, Pete, Bob i Pico jechali na platformie otwartej ciężarówki. Listopadowe popołudnie było wciąż słoneczne, ale nad górami zbierały się czarne chmury.

– Jak myślicie, czy te chmury przyniosą wreszcie trochę deszczu? – zapytał Bob.

Nie padało od maja i każdego dnia oczekiwano nadejścia zimowych deszczy.

Pico wzruszył ramionami.

– Może. To nie pierwsze chmury, jakie pojawiły się tej jesieni. Przydałby się deszcz, i to jak najszybciej. Szczęśliwie ranczo Alvarów ma rezerwuar wodny, ale powinien być wypełniany każdego roku. A teraz poziom wody jest bardzo niski.

Pico spoglądał na wyschnięty brunatny krajobraz z jaśniejszymi plamami przykurzonej zieleni dębów.

– Kiedyś były to ziemie Alvarów – powiedział. – W górę i w dół wybrzeża i daleko poza góry. Ponad dwadzieścia tysięcy akrów.

Bob pokiwał głową.

– Hacjenda Alvarów. Uczyliśmy się o tym w szkole. Ziemia nadana przez króla Hiszpanii.

– Tak – powiedział Pico. – Nasza rodzina mieszka tu od dawna. Juan Cabrillo, pierwszy Europejczyk, odkrywca Kalifornii, zajął ją dla Hiszpanii w 1542 roku. Ale Carlos Alvaro był w Ameryce jeszcze wcześniej! Był żołnierzem konkwistadorów Hernana Cortesa, gdy ten w 1521 roku rozgromił Azteków i podbił południowy Meksyk.

– O rany, o sto lat wcześniej, nim koloniści wylądowali w Plymouth Rock! – wykrzyknął Pete.

– Kiedy Alvarowie przybyli do Kalifornii? – zapytał Jupiter.

– Znacznie później – odparł Pico. – Hiszpanie osiedlili się w Kalifornii dopiero w dwieście lat po odkryciu jej przez Cabrilla. Kalifornia leżała bardzo daleko od miasta Meksyk, stolicy Nowej Hiszpanii, i dostępu do niej bronili wojowniczy Indianie. Początkowo Hiszpanie mogli dotrzeć do Kalifornii tylko morzem.

– Nawet myśleli, że Kalifornia jest wyspą, prawda? – powiedział Jupe.

Pico skinął głową.

– Przez pewien czas. Później, w 1769 roku, kapitan Gaspar de Portola poprowadził ekspedycję na północ i dotarł lądem do San Diego. Przybył z nim mój przodek, porucznik Rodrigo Alvaro. Portola poszedł dalej, odkrył zatokę San Francisco i na koniec, w 1770 roku, założył osadę w Monterey. W drodze na północ mój przodek Rodrigo zobaczył te obszary, gdzie dziś znajduje się Rocky Beach, i później zdecydował się tutaj osiedlić. Ubiegał się o ziemię u gubernatora prowincji w Kalifornii i w 1784 roku została mu nadana.

– Myślałem, że dostał ziemię od króla Hiszpanii – wtrącił Pete.

– W pewnym sensie – przytaknął Pico. – Cały obszar Nowej Hiszpanii należał oficjalnie do króla. Gubernatorzy Meksyku i Kalifornii mogli jednak nadawać ziemię w jego imieniu. Rodrigo otrzymał pięć mil kwadratowych, co stanowi ponad dwadzieścia dwa tysiące akrów. Teraz zostało nam tylko sto akrów.

– Co się stało z resztą? – zapytał Bob.

– Hm? – Pico spoglądał w dal. – W jakiś sposób dokonała się sprawiedliwość. My, Hiszpanie, odebraliśmy ziemię Indianom, inni zabrali ją nam. Było wielu potomków Alvarów w ciągu lat i ziemię wielokrotnie dzielono. Część sprzedano, część rozdano, część rozkradziono za pomocą różnych oszustw urzędników kolonialnych. Tyle było tej ziemi, że to wszystko zdawało się nie mieć znaczenia.

Kiedy w 1848 roku Kalifornia stała się częścią Stanów Zjednoczonych, zaczęto kwestionować prawa własności i obarczać właścicieli podatkami. Powoli ranczo stało się zbyt małe, by przynosić zyski. Ale nasza rodzina zawsze była dumna ze swego hiszpańsko-meksykańskiego dziedzictwa. Noszę imię po ostatnim meksykańskim gubernatorze Kalifornii, Pio Pico, a pomnik wielkiego Cortesa wciąż stoi na terenie naszej posiadłości. Alvarowie nie rezygnowali z uprawiania ziemi. Kiedy ranczo przestawało być opłacalne, sprzedawali tylko część gruntów, żeby mieć na życie.

– A pan Norris chce zabrać resztę! – wykrzyknął Pete.

– Nie dostanie – powiedział Pico z mocą. – To uboga ziemia i nie starcza jej teraz na hodowanie bydła, ale trzymamy kilka koni, zasadziliśmy drzewa awokado i uprawiamy trochę warzyw. Mój ojciec i wuj, którzy już nie żyją, często, żeby utrzymać ranczo, pracowali w mieście. Jeśli będzie trzeba, Diego i ja zrobimy to samo.

Szosa lokalna, którą jechali, prowadziła przez pagórkowaty teren na północ. Teraz osiągnęli odcinek biegnący przez rozległą, otwartą przestrzeń, zupełnie płaską, później zataczał on szeroki łuk w lewo, na zachód. W połowie krzywizny odgałęziała się w prawo kręta bita droga. Pico wskazał na nią.

– Biegnie przez ranczo Norrisa.

Detektywi dostrzegli w oddali zabudowania gospodarskie, ale nie mogli rozróżnić stojących przy nich pojazdów. Byli ciekawi, czy Chudy i Cody wrócili.

Zatoczywszy łuk szosa biegła przez mały, kamienny most nad wyschniętym korytem rzeki.

– To rzeka Santa Inez, granica naszej ziemi – powiedział Pico. – Nie będzie w niej wody, póki nie przyjdą deszcze. Nasza tama na rzece jest o milę dalej na północ, u czoła tych grzbietów.

Grzbiety górskie, o których mówił Pico, zaczynały się zaraz za rzeką i wznosiły w prawo od szosy lokalnej. Stanowiły zespół małych, stromych i wąskich wzgórz, które opadały w dół z gór na północy, niczym długie palce.

Gdy ciężarówka minęła ostatni grzbiet, Pico wskazał na jego szczyt. Widniał tam, czarny na tle nieba, duży posąg mężczyzny na koniu. Jedna ręka mężczyzny była wzniesiona w górę, jakby dawał znak niewidzialnej armii, by szła za nim.

– Konkwistador Cortes – powiedział Pico z dumą. – Symbol Alvarów. Pomnik zrobili Indianie niemal dwieście lat temu. Cortes jest naszym bohaterem.

Za ostatnim wzgórzem teren był znowu płaski, a droga przecięła następny most nad głębokim, suchym wąwozem.

– Kolejna wyschnięta rzeka? – zapytał Pete.

– Dobrze by było – powiedział Pico. – To tylko strumień. Woda gromadzi się w nim po silnej burzy, ale nie zasila go, jak rzekę Santa Inez, woda z gór.