Herzer, dławiąc śmiech, podniósł rękę, a potem zobaczył, że Cruz z wahaniem robi to samo.
— No dobrze. Nie zostaniemy w tych koszarach na zawsze. Pierwszą rzeczą, jakiej uczy się żołnierz, jest przygotowywanie obozu. I tym właśnie zajmiemy się dzisiaj.
Grupa pomaszerowała podnóżem gór do płaskiego terenu niedaleko schodów na Wzgórze, gdzie zaczęli wznosić obóz stanowiący faktycznie mały fort. Leżały tam przygotowane stosy skór i jedna z dekurii pod komendą dekuriona Jonesa zajęła się cięciem ich i formowaniem w namioty. Reszta żołnierzy została zagoniona do oczyszczania terenu.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY TRZECI
Przypominało to pracę dla Jody’ego, a równocześnie były pewne różnice. Nie było wołów, które odciągałyby ścięte pnie, więc rozcinano je na kawałki tak duże, by zdołały je przenieść na ramionach pięcioosobowe manipuły. „W wojskowym stylu”, co oznaczało trucht przy akompaniamencie głośnego podśpiewywania. Kiedy teren został oczyszczony, co zajęło większość pierwszego dnia, zaczęli karczować pniaki z korzeniami i robić okop wokół obozu. W rzędach ustawiono namioty, wykopano latryny i przygotowano obóz tak, jakby miał być używany przez lata.
W niezbyt szczodrze wydzielanym wolnym czasie przeprowadzano regularne inspekcje, a kiedy ktoś uznał, że kilka minut wolnego czasu warte jest pominięcia mizernej kąpieli, dodatkowo wygłoszono im długi wykład o polowej higienie.
W końcu jednak obóz był gotów. Namioty nie przeciekały, bramy można było otwierać i zamykać, wypełniono dziury po korzeniach, parapety i plac ćwiczebny spełniały oczekiwania sierżantów i wszystko było tip-top. Mały, ale funkcjonalny. Wtedy pojawiło się więcej skóry.
W ciągu następnych kilku dni sierżanci i kilku rzemieślników z miasta pokazało im, jak przyciąć i uformować skórę w plecaki, kamizele i fartuchy. Gotowana skóra po nasączeniu olejem stawała się niemal niewrażliwa na deszcz. W tym samym czasie dostali nowy przydział butów. Wykonano je z twardej skóry, z ćwiekami na piętach i palcach i, zdaniem Herzera, zrobiono je kiepsko. Stwardnienia na skórze oczywiście znajdowały się w niewłaściwych miejscach, w związku z czym dorobił się nowej serii pęcherzy. W końcu jednak i te się zagoiły, a manipuły dostały nowy sprzęt. Małe moździerze i tłuczki, czajniki, topory i łopaty.
Po rozprowadzeniu w triari kompletu wyposażenia sierżanci przeprowadzili wykłady z przygotowywania polowych obozów. Jak gotować dla manipułu, używając wyłącznie polowych racji składających się z prażonej kukurydzy, kukurydzianej kaszki, fasoli oraz prasowanego i wędzonego mięsa, które ktoś ochrzcił mianem „małpy”. Ugotowane do miękkości w fasolce nie było takie złe. W połączeniu z podpłomykami wypiekanymi w przenośnych kuchenkach, a stanowiących część zestawu, dało się to jeść. Jedzone wprost, z dodatkiem lekko posolonej kukurydzy, było ohydne. Ale nauczyli się to przełykać, czasem w drodze. A kiedy już to umieli, pojawiły się plecaki i trening zaczął się na poważnie.
Prowadzili marsze i kontrmarsze, ucząc się złożonych układów musztry, maszerując grupami i całym triari, a wszystko to z plecakami wypełnionymi całym sprzętem, żywnością na trzy dni i — przez większość czasu — workami z piaskiem, „dla lepszej zaprawy”. Każdej nocy padali do snu z dźwiękiem rozkazów w uszach, budzili się przed pobudką, układali swoje rzeczy i robili to wszystko od początku. A kiedy nie wykonywali poleceń zgodnie z oczekiwaniami sierżanta, powtarzali to przy świetle pochodni, aż praktycznie nadchodziła pora pobudki.
Kiedy przynajmniej w podstawowym zakresie byli zdolni do prowadzenia manewrów na stosunkowo płaskiej powierzchni placu ćwiczebnego, wyszli w teren i zaczęli od początku. Maszerowali w górę i w dół wzgórza, w górę Via Apallia, aż do skraju Żelaznych Wzgórz, i z powrotem. Przeważnie spali poza obozem przez dwie noce i wracali do niego na trzecią, ale raz wyszli prawie na tydzień, ostatnie dwa dni żywiąc się połową racji. Nauczyli się gotować swoje racje w dekuriach i wznosić obóz każdej nocy, z pełną palisadą i otaczającą ją fosą. Nauczyli się przełykać swoje małpy i kukurydzę w marszu. Nauczyli się sztuki użycia pni i lin do planowania obozu i nauczono ich jak go powiększyć, ile powinno przypadać osób na jedną latrynę, gdzie powinny się znajdować różne części obozu, jak ustawiać wartowników, ilu powinno ich być w zależności od warunków i gdzie ustawiać namioty oficerów.
Maszerowali w słońcu i deszczu, przez koniec wiosny, kiedy z północy nadszedł zimny front i wszystko było bliskie zamarznięcia, oraz przez upał, który spadł na nich wkrótce potem. Nauczyli się przekraczać rzeki i wznosić tymczasowe mosty. Spali pod gołym niebem, nie mając nic oprócz własnych płaszczy i budzili się przed świtem do kolejnego dnia marszu.
Życie było brutalne i bardzo wyniszczające. Jednak żołnierze zgłosili się na ochotnika i prawie każdego ranka zdarzało się, że ktoś podnosił ręce i mówił „przykro mi, mam tego dość”. Sierżanci nie gromili ich za to, po prostu kiwali głowami i odsyłali do kwater w celu wypisania. I było wiele dni, kiedy Herzer też się nad tym zastanawiał.
Ku własnemu zdumieniu zdołał utrzymać swoje stanowisko. Podejrzewał, że kilkakrotnie dochodziło do sytuacji, kiedy powinien zostać odwołany, ale utrzymywał porządek w triari i było ewidentne, że przynajmniej połową powodów, dla których grupa radziła sobie tak dobrze, był jego przykład. Zawsze wstawał jako pierwszy i kładł się ostatni. Zajmował się każdą nieprzyjemną pracą i odmawiał zakończenia, aż została zrobiona dobrze. Pojawiało się trochę mamrotania na temat lizusa, ale dość oczywiste było, że po prostu robił to, co wymagało zrobienia. I nigdy nie zwalał pracy na innych. Jeśli ktoś miał problemy, a jakaś praca wymagała więcej namysłu, niż się to z początku wydawało, zawsze pojawiał się z sugestią, jak sobie ułatwić. Kiedy dekuria opadała z sił z powodu przydzielonego jej trudnego fizycznie zadania, zawsze oferował pomocną dłoń. Od czasu do czasu widywał Serża. Przeważnie była to niespodzianka. Byli o całe mile od obozu, maszerując kolejną ścieżką i wychodząc zza zakrętu, natykali się na niego, leniwie opierającego się o drzewo. Albo wznosili palisadę i nagle zauważali, że obsypali ziemią czyjeś buty, które okazywały się należeć do Serża.
Nigdy nie odezwał się do rekrutów, po prostu przyglądał się im i podchodził, żeby porozmawiać z sierżantami. Co zazwyczaj oznaczało dla kogoś potworną awanturę. Po jakimś czasie Herzer zaczął się zastanawiać, jaką pełnił funkcję.
A potem się dowiedzieli.
Wracali do obozu z kolejnego długiego marszu, donośnie śpiewając jakąś piosenkę o „Wielkim pniu”, gdy zobaczyli czekających przy skraju placu ćwiczeń Serża i burmistrza Talbota. Sierżanci wysłali ich do koszar i kazali przygotować się na inspekcję. Wypełnili koszary i zaczęli wyciągać mundury, szukając czystych, a przynajmniej takich, które nie wyglądałyby okropnie, już prawie od tygodnia nie mieli okazji do prania.
Nikt nie wiedział, co ich czeka, więc Herzer został zasypany pytaniami.
— — Nie mam pojęcia — odpowiedział, chwytając jednego z rekrutów i rozprostowując jego mundur. — Coś ty u diabła z nim robił, wziąłeś go za poduszkę?
Sierżanci pokazali im, jak można prasować mundury za pomocą rozgrzanego żelaznego pręta, ale nie było na to czasu i jedyne, co mogli zrobić, to dobrze je naciągnąć i mieć nadzieję, że zgniecenia nie będą bardzo widoczne.